piątek, 7 października 2016

Szkoła na pustkowiu

Byliśmy w trakcie jazdy przez półpustynie, na płaskowyżu położonym na wysokości ok 4400 m n.p.m. Około 15 zerwał się wiatr, nad okolicznymi górami zaczęły się kłębić chmury i  widać było przesuwające się  pasma deszczu. Niedaleko przed nami widać było zaporę i jakby małe osiedle. Mieliśmy do wyboru pojechać jeszcze 10km drogą i szukać schronienia od wiatru w dolince przez którą przechodziła droga (jak się później okazało droga przechodziła przez tą dolinkę tylko na mapie), albo zapytać o schronienie w domkach wyglądających na osiedle pracowników elektrowni. Wybraliśmy drugą opcję. Z bliska osiedle wyglądało na opuszczone, budynki pozamykane. Wszedłem przez jakieś uchylone drzwi i zobaczyłem boisko, dzieci w klasie i nauczyciela, który powiedział że możemy zostać tu na noc. Dostaliśmy do spania mały opuszczony domek z jakimiś starymi gratami, stertą słomy i stosem drewna. Ale było w puste i czyste pomieszczenie z miejscem na maty na podłodze.








Całe osiedle okazało się był szkołą podstawową z internatem. W elektrowni nikt nie pracował na stałe. Do szkoły chodzi 9 dzieci. Są w różnym wieku i chodzą do 5 różnych klas, co daje 1-2 dzieci na klasę. Dzieci pochodzą z  okolicznych wiosek i zagród hodowców lam i alpak. Można tu tylko hodować zwierzęta, żadne rośliny tu nie urosną, za mało opadów a nocy temperatura wynosi ok 0 (na wiosnę), w zimie spada do -15. W promieniu 40 km  mieszka pewno jakieś 200 osób, są dwie małe wioski, szałasy pasterzy, kamienne murki, słone jeziora, elektrownia i nic więcej. Według nauczyciela kiedyś mieszkało tu więcej osób i łąki były bardziej zielone, ale od pewnego czasu panuje susza spowodowana globalnymi zmianami klimatu.
Dzieci mieszkają w szkole od poniedziałku do piątku, śpią we wspólnej izbie z piętrowymi łóżkami. Obok sypialni jest kuchnia (dzięki temu po gotowaniu jest ciepło), oprócz nauczyciela mieszka w osiedlu stara kucharka. Dzieci mają wyżywienie i spanie za darmo. W domach rozmawiają w quechua, hiszpańskiego uczą się przeważnie w szkole.
Okazało się, że w Pillones nie mają za dużo gości, byliśmy więc nie lada atrakcją dla dzieci i nauczyciela. Dzieci z początku się nas bały ale potem nas polubiły. Nauczyciel był zadowolony z naszej wizyty, bo zaproponowaliśmy że urządzimy prezentacje skąd pochodzimy i co my tu właściwie robimy na rowerach pośrodku niczego. Sam zresztą się czegoś nauczył, otóż dowiedział się w Polsce mówi się po polsku a nie po angielsku: człowiek uczy się całe życie!
Wybraliśmy kilka zdjęć z Polski, pokazaliśmy zimę (ile śniegu!), lato (jak zielono!), blokowisko na Bemowie(jakie piękne!). Potem pokazaliśmy trasę naszej wyprawy i zdjęcia z Peru. Na koniec konkurs z nagrodami w postaci cukierków. Po naszej  prezentacji czas na występy dzieci: piosenka po hiszpańsku, piosenka w quechua, wierszyk/improwizacja/nie do końca wiadomo co i na koniec przedstawienie się + do której klasy chodzę.

 

Po tych zajęcia czas na spacer na zaporę. Gdy słońce zaczyna zachodzić temperatura momentalnie spada do 5-10 stopni, ubieramy kurtki puchowe i rękawiczki, dzieci zakładają tylko czapki i jakieś stare wytarte bluzy. Połowa ma buty, połowa skórzane sandały z których wystają palce. Ale i tak nie marzną bo biegną już na druga stronę zapory i połowy nie widać. Nauczyciel się nie przejmuje, bo widać są na tyle sprytne żeby się nie zgubić. Na drugiej stronie zapory najlepsza zabawa to wspinanie się na wał i zjeżdżanie na kawałkach papy w dół. Stromo jak cholera ale przecież ląduje się w piachu!
 
 

1 komentarz:

  1. Najfajniejszy dotąd wpis, dopiero teraz zacząłem naprawdę zazdrościć.

    OdpowiedzUsuń