Więc ruszyliśmy na podbój Altiplano, płaskowyżu położonego na
wysokości 3800 m n.p.m. Altiplano jest porośnięte puną, czyli suchymi
kępami kłującej trawy i zielonymi krzewami T'ola, gdzieniegdzie
kolczastymi roślinkami czyhającymi na nasze dętki, a gdzieniegdzie jest
sam piach. Mieszka tu dużo lam i alpak i niezbyt dużo ludzi.
Nasza
trasa zaczynała się na małej przełęczy, skąd po raz ostatni
spojrzeliśmy na jezioro Titicaca, a kończyła się w wiosce Sajama, u stóp
wulkanu o tej samej nazwie. 230 km po szutrze i jakieś 100 po asfalcie.
Zajęło nam 6 dni, i nie było łatwo. Ale nie z powodu ciężkich rowerów z
zapasami, kilku dni bez łóżka i prysznica czy lodowatych nocy, na to
byliśmy przygotowani. Był jeden wróg - piach, w którym grzęzły rowery,
piach po którym pchanie rowerów było męczarnią. Na tym piachu po
godzinie intensywnego wysiłku nie byliśmy 10 czy 15 km dalej ale 3-4 km
dalej, czyli praktycznie w tym samym miejscu! A już najgorsze w tym
wszystkim jest jak piach złośliwie kończy się i zaczyna co parędziesiąt
metrów, żeby dodatkowo zmęczyć wsiadaniem i zsiadaniem z roweru i
buksowaniem z nadzieją że przejedzie się kolejną łachę piachu.
Nagrodą
za jazdę po takiej pustyni były piękne widoki, koryta wyschniętych
rzek, wijące się piaskowcowymi wąwozami ze skałami o baśniowych
kształtach. No i brak deszczu!
Raz czy dwa na dzień mijaliśmy małe
wioski. Przez niektóre z nich przejeżdżaliśmy nie spotykając nikogo. W
większości są 2-3 sklepiki, wszystkie wyglądają tak samo i są w nich te
same rzeczy. W miarę jak jechaliśmy w głąb Altiplano było coraz mniej
warzyw i owoców. Na koniec było kilka wsi pod rząd, w których nie było
ich w ogóle. Kolejnym ciosem był brak sera. "Nie, nie ma teraz sera, w
styczniu, lutym będzie". Jeden rolnik wytłumaczył nam że nie ma sera bo
zwierzęta ledwo żyją z powodu suszy. W styczniu zaczyna się pora
deszczowa i wszystko odżywa. No cóż, ale co jeść? Czasami udało się
trafić na almuerzo, czyli obiad, sprzedawany w małych restauracyjkach
lub ze straganu gdzie w siatkach grzeją się przygotowane wcześniej
potrawy. Wyboru nie ma, obiad składa się z zupy (z kukurydzy, z quinoa
lub innej) i drugiego dania (zwykle lama z ryżem i symboliczną ilością
warzyw, lub bez warzyw, czasami z deserem czyli kawałkiem smażonego
banana :). Do tego w miseczce bardzo ostry sos, którym można sobie
wzbogacić smak suchego ryżu. Ale można się najeść, a kosztuje to jedynie
15 boliviano, czyli jakieś 8zł.
Ludzie na tej wyżynie bywają
bardzo różni. Większość jest otwarta i gościnna, chętna do rozmowy,
zapraszająca do rozbicia namiotu nieopodal. Wiele osób macha nam gdy
przejeżdżamy, jeden pan oprowadził nas po swoim miasteczku prowadząc do
najlepszej jadłodajni (gdzie dostaliśmy to co zwykle, ale było miło,
postawił nam Quinoa Colę). A niektórzy nie życzą sobie żeby rozbić
namiot kilometr od nich, bo jesteśmy podejrzani! Kompletne ekstremum to
człowiek, który uważał się za policjanta i szefa wioski i zażądał opłaty
za przejazd drogą. Zrzuciliśmy się po 6 zł dla świętego spokoju i
pojechaliśmy dalej.
Po 6 dniach dojechaliśmy do asfaltowej drogi
prowadzącej do Chile. Nieopodal drogi spędziliśmy noc wśród
niesamowitych skał. Potem jeszcze kilkadziesiąt kilometrów asfaltem i
tylko 10 km boczną drogą do wsi Sajama. A co na bocznej drodze?
Oczywiście piach!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz