piątek, 28 października 2016

Altiplano - pierwsze starcie

Więc ruszyliśmy na podbój Altiplano, płaskowyżu położonego na wysokości 3800 m n.p.m. Altiplano jest porośnięte puną, czyli suchymi kępami kłującej trawy i zielonymi krzewami T'ola, gdzieniegdzie kolczastymi roślinkami czyhającymi na nasze dętki, a gdzieniegdzie jest sam piach. Mieszka tu dużo lam i alpak i niezbyt dużo ludzi.
Nasza trasa zaczynała się na małej przełęczy, skąd po raz ostatni spojrzeliśmy na jezioro Titicaca, a kończyła się w wiosce Sajama, u stóp wulkanu o tej samej nazwie. 230 km po szutrze i jakieś 100 po asfalcie. Zajęło nam 6 dni, i nie było łatwo. Ale nie z powodu ciężkich rowerów z zapasami, kilku dni bez łóżka i prysznica czy lodowatych nocy, na to byliśmy przygotowani. Był jeden wróg - piach, w którym grzęzły rowery, piach po którym pchanie rowerów było męczarnią. Na tym piachu po godzinie intensywnego wysiłku nie byliśmy 10 czy 15 km dalej ale 3-4 km dalej, czyli praktycznie w tym samym miejscu! A już najgorsze w tym wszystkim jest jak piach złośliwie kończy się i zaczyna co parędziesiąt metrów, żeby dodatkowo zmęczyć wsiadaniem i zsiadaniem z roweru i buksowaniem z nadzieją że przejedzie się kolejną łachę piachu.
Nagrodą za jazdę po takiej pustyni były piękne widoki, koryta wyschniętych rzek, wijące się piaskowcowymi wąwozami ze skałami o baśniowych kształtach. No i brak deszczu!
Raz czy dwa na dzień mijaliśmy małe wioski. Przez niektóre z nich przejeżdżaliśmy nie spotykając nikogo. W większości są 2-3 sklepiki, wszystkie wyglądają tak samo i są w nich te same rzeczy. W miarę jak jechaliśmy w głąb Altiplano było coraz mniej warzyw i owoców. Na koniec było kilka wsi pod rząd, w których nie było ich w ogóle. Kolejnym ciosem był brak sera. "Nie, nie ma teraz sera, w styczniu, lutym będzie". Jeden rolnik wytłumaczył nam że nie ma sera bo zwierzęta ledwo żyją z powodu suszy. W styczniu zaczyna się pora deszczowa i wszystko odżywa. No cóż, ale co jeść? Czasami udało się trafić na almuerzo, czyli obiad, sprzedawany w małych restauracyjkach lub ze straganu gdzie w siatkach grzeją się przygotowane wcześniej potrawy. Wyboru nie ma, obiad składa się z zupy (z kukurydzy, z quinoa lub innej) i drugiego dania (zwykle lama z ryżem i symboliczną ilością warzyw, lub bez warzyw, czasami z deserem czyli kawałkiem smażonego banana :). Do tego w miseczce bardzo ostry sos, którym można sobie wzbogacić smak suchego ryżu. Ale można się najeść, a kosztuje to jedynie 15 boliviano, czyli jakieś 8zł.
Ludzie na tej wyżynie bywają bardzo różni. Większość jest otwarta i gościnna, chętna do rozmowy, zapraszająca do rozbicia namiotu nieopodal. Wiele osób macha nam gdy przejeżdżamy, jeden pan oprowadził nas po swoim miasteczku prowadząc do najlepszej jadłodajni (gdzie dostaliśmy to co zwykle, ale było miło, postawił nam Quinoa Colę). A niektórzy nie życzą sobie żeby rozbić namiot kilometr od nich, bo jesteśmy podejrzani! Kompletne ekstremum to człowiek, który uważał się za policjanta i szefa wioski i zażądał opłaty za przejazd drogą. Zrzuciliśmy się po 6 zł dla świętego spokoju i pojechaliśmy dalej.
Po 6 dniach dojechaliśmy do asfaltowej drogi prowadzącej do Chile. Nieopodal drogi spędziliśmy noc wśród niesamowitych skał. Potem jeszcze kilkadziesiąt kilometrów asfaltem i tylko 10 km boczną drogą do wsi Sajama. A co na bocznej drodze? Oczywiście piach!










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz