poniedziałek, 31 października 2016

Lagunas de Altura


Po krótkim odpoczynku w wiosce Sajama (4200 m n.p.m.), gdzie zażywamy rozkoszy niejechania na rowerze i ciepłego prysznica czas coś zrobić. Żeby zdobyć którąś z okolicznych gór potrzebujemy aklimatyzacji (żeby nie skończyło się jak na Misti), dlatego wybraliśmy się na dwudniowy trekking do Lagos de Altura, trzech jeziorek położonych na wyskości m
Na początku i na końcu, czekał nas mało atrakcyjny marsz ok 8 km po płaskim, ale pozostała cześć była przepiękna! Wulkaniczne góry mają tutaj różne kolory. Z pomiędzy pól pyłu wyrastają skaliste turnie. Pomiędzy szczytami są trzy dosyć spore polodowcowe jeziorka, a przy środkowym miejsce na namioty i małe źródełka wody. Wysokość tym razem nie była dużym problemem, Dagmarę bolała głowa ale tylko trochę i tylko chwilę. Podczas noclegu towarzyszyły nam króliko-wiewiórki w dużych ilościach, biegały po polu a niektóre nawet się biły.
Oprócz jeziorek zahaczyliśmy o dwie z głównych atrakcji parku: geizery i kąpielisko Aguas Termales. Gejzery: przepiękne, różnokolorowe studnie z bulgoczącą wrzącą wodą. Jest miejsce gdzie woda miesza się ze zimnym górskim strumieniem, idealny punkt do darmowej kąpieli z wodą ciępłą jak w wannie (w samych gejzerach lepiej się nie kąpać, nawet jeżeli w którymś woda nie jest wrząca w każdej chwili może się to zmienić). Druga atrakcja, kąpieliska termalne: zaglonione, brzydkie, bez prysznica ani toalety, z nie tak bardzo ciepła wodą. Wstęp: 15 zł. No coż, Boliwia...








 






piątek, 28 października 2016

Altiplano - pierwsze starcie

Więc ruszyliśmy na podbój Altiplano, płaskowyżu położonego na wysokości 3800 m n.p.m. Altiplano jest porośnięte puną, czyli suchymi kępami kłującej trawy i zielonymi krzewami T'ola, gdzieniegdzie kolczastymi roślinkami czyhającymi na nasze dętki, a gdzieniegdzie jest sam piach. Mieszka tu dużo lam i alpak i niezbyt dużo ludzi.
Nasza trasa zaczynała się na małej przełęczy, skąd po raz ostatni spojrzeliśmy na jezioro Titicaca, a kończyła się w wiosce Sajama, u stóp wulkanu o tej samej nazwie. 230 km po szutrze i jakieś 100 po asfalcie. Zajęło nam 6 dni, i nie było łatwo. Ale nie z powodu ciężkich rowerów z zapasami, kilku dni bez łóżka i prysznica czy lodowatych nocy, na to byliśmy przygotowani. Był jeden wróg - piach, w którym grzęzły rowery, piach po którym pchanie rowerów było męczarnią. Na tym piachu po godzinie intensywnego wysiłku nie byliśmy 10 czy 15 km dalej ale 3-4 km dalej, czyli praktycznie w tym samym miejscu! A już najgorsze w tym wszystkim jest jak piach złośliwie kończy się i zaczyna co parędziesiąt metrów, żeby dodatkowo zmęczyć wsiadaniem i zsiadaniem z roweru i buksowaniem z nadzieją że przejedzie się kolejną łachę piachu.
Nagrodą za jazdę po takiej pustyni były piękne widoki, koryta wyschniętych rzek, wijące się piaskowcowymi wąwozami ze skałami o baśniowych kształtach. No i brak deszczu!
Raz czy dwa na dzień mijaliśmy małe wioski. Przez niektóre z nich przejeżdżaliśmy nie spotykając nikogo. W większości są 2-3 sklepiki, wszystkie wyglądają tak samo i są w nich te same rzeczy. W miarę jak jechaliśmy w głąb Altiplano było coraz mniej warzyw i owoców. Na koniec było kilka wsi pod rząd, w których nie było ich w ogóle. Kolejnym ciosem był brak sera. "Nie, nie ma teraz sera, w styczniu, lutym będzie". Jeden rolnik wytłumaczył nam że nie ma sera bo zwierzęta ledwo żyją z powodu suszy. W styczniu zaczyna się pora deszczowa i wszystko odżywa. No cóż, ale co jeść? Czasami udało się trafić na almuerzo, czyli obiad, sprzedawany w małych restauracyjkach lub ze straganu gdzie w siatkach grzeją się przygotowane wcześniej potrawy. Wyboru nie ma, obiad składa się z zupy (z kukurydzy, z quinoa lub innej) i drugiego dania (zwykle lama z ryżem i symboliczną ilością warzyw, lub bez warzyw, czasami z deserem czyli kawałkiem smażonego banana :). Do tego w miseczce bardzo ostry sos, którym można sobie wzbogacić smak suchego ryżu. Ale można się najeść, a kosztuje to jedynie 15 boliviano, czyli jakieś 8zł.
Ludzie na tej wyżynie bywają bardzo różni. Większość jest otwarta i gościnna, chętna do rozmowy, zapraszająca do rozbicia namiotu nieopodal. Wiele osób macha nam gdy przejeżdżamy, jeden pan oprowadził nas po swoim miasteczku prowadząc do najlepszej jadłodajni (gdzie dostaliśmy to co zwykle, ale było miło, postawił nam Quinoa Colę). A niektórzy nie życzą sobie żeby rozbić namiot kilometr od nich, bo jesteśmy podejrzani! Kompletne ekstremum to człowiek, który uważał się za policjanta i szefa wioski i zażądał opłaty za przejazd drogą. Zrzuciliśmy się po 6 zł dla świętego spokoju i pojechaliśmy dalej.
Po 6 dniach dojechaliśmy do asfaltowej drogi prowadzącej do Chile. Nieopodal drogi spędziliśmy noc wśród niesamowitych skał. Potem jeszcze kilkadziesiąt kilometrów asfaltem i tylko 10 km boczną drogą do wsi Sajama. A co na bocznej drodze? Oczywiście piach!










wtorek, 18 października 2016


Jutro żegnamy Peru i przekraczamy granicę z Boliwią.Mamy ze sobą jakieś 1200zł w bolivianos, banknoty mają niewielkie nominały i jest ich tak dużo że można by cały rower obkleić.


Przed nami 3 tygodnie jazdy przez wyżyny położone na 3800 m n.p.m., bez asfaltu, miast i internetu.



Nasza trasa:

https://ridewithgps.com/routes/11906547

https://ridewithgps.com/routes/12712903

Trzymajcie kciuki!


Machu Picchu

Być w Peru a nie zobaczyć jedynego zachowanego miasta Inków to jak być w Rzymie i nie widzieć Papieża. Można się tam dostać na dwa sposoby.

Pierwszy sposób droga przez Hydroelectrica. Najpierw trzeba jechać 6 godzin busikiem z Cuzco. Busik wspina się na ponad 4000 m po czym zjeżdża na poziom 1200 m i jedzie szalnoną drogą przez dżunglę. Potem trzeba 2h iść pieszo, spędzić noc w hostelu, wstać o nieludzkiej porze żeby o 5 być przy wejściu do bram, odstać swoje w kolejce, iść godzinę pod górę. Kosztuje to X.








Drugi sposób to kupić bilet na pociąg Peru Rail, dojechać do Aguas Calientes pociągiem, wsiąść w busik który dowozi pod samą bramę Machu Picchu i tam samo wrócić. Kosztuje to milon razy X.




Wybraliśmy opcje pierwszą.
Na pewno na Machu Picchu trzeba poświęcić dużo czasu żeby nacieszyć się tym miejscem, nie śpieszyć się. My do dodatkowo weszliśmy jeszcze na górę  Machu Picchu, z której była świetna panorama.





 
 
 
Warto podkreślić że Machu Picchu znajduje się w dżungli, czyli dla nas zupełnie nieznanym obliczem Peru. Byliśmy zachwyceni różnorodnością roślinności.







sobota, 15 października 2016

Co nam się podoba w Peru, a co nie?

Minął  właśnie trzeci tydzień naszego pobytu w Peru, nasze chwile tutaj są już policzone, czeka na nas Boliwia. Zebraliśmy parę refleksji co nam się tu podoba a co się nie i chcemy się nimi podzielić. Oczywiście nie jesteśmy specjalistami i z każdą chwilą pomysłów przybywa.

Plusy:

1. Lubią tu Polaków, zawszę jak ktoś słyszy skąd jesteśmy to pozytywnie reaguje, miło nam jest. Chociaż nie za bardzo wiedzą gdzie jest Polska.

2. Ludzie dobrze reagują na rowery, kierowcy trąbią i pozdrawiają a dzieci są ciekawe.

3. Ceny:
⦁    Obiady na targu za 5,5 zł, składający się z zupy, drguego dania i picia,

⦁    ananas: 2,2zł,

⦁    fryzjer(Szymon): 5,5zł,

⦁    hostele: 23zł/os/noc, pokój 2osobowy z łazienką i czasami z prostym śniadaniem

⦁    autobus 300 km: 18zł. Nam się udawało zawsze za darmo przewieźć rowery bez większych problemów.

⦁    mototaksi: 4zł

4. Owoce i soki: egzotyczne i świeże, o tym już chyba pisaliśmy ale nadal nam się to nie znudziło.

5. Przydrożni akwizytorzy autobusowi. Wsiadają w jakimś miasteczku, obchodzą autobus i wysiadają 10 km dalej w losowym punkcie. Sprzedają wodę lody, ciasta desery, chleb, owoce, ale nic nie przebije 15-letniej dziewczyny z wielkim kawałem alpaki, która ćwiartowała ją tasakiem w trzęsącym się na zakrętach autobusie.

6. Herbatka z liści koki, pyszności. Liście koki są tu legalne, dostępne na targu w workach i używane przez wszystkich lokalnych, mają łagodzić objawy związane z wysokością, my akurat tego nie odczuliśmy. Powszechnie też się je żuje, ale to nam mniej przypadło do gustu.



Minusy:

1. Smród spalin na ulicach, tutaj nie ma norm spalin dla aut, każdy może kopcić ile chce.

2. To jak prowadzi sie tu auta, nie ma zasady pierszeństwa a jedyne znaki jakie istnieją to światła i uwaga progi zwalniające, w pozostałych przypadkach wygrywa ten kto jest większy, wszyscy na siebie trąbią.


3. Krzyk ludzi, idziesz na dworzec i ktoś krzyczy miasta do jakich odjeżdzają autobusy żeby ściągnąć pasażerów, idziesz na targ pani krzyczy żebyś u niej zjadł, idziesz na sok, a tam znowu krzykiem Cię ściągają.

4. Ciepła woda jest, ale jej nie ma. Albo jest letnia, albo zimna, albo po południu albo "czy w którymś pokoju u nas jest ciepła woda?" Ale w sumie już się do tego przyzwyczailiśmy.

5. Wałki końcowe, umawiasz się z kimś na coś, po czym się okazuje na sam koniec jeszcze trzeba dopłacić 10 soli za coś tam.

6. Brak dobrej czekolady do jedzenia, produkt czekoladobodobny kosztuje to więcej niż obiad, powszechne są tabliczki czekolady do roztapiania- kiepskie w smaku, a przecież jesteśmy na kontynencie na którym hoduje się kako!