niedziela, 25 grudnia 2016

W poszukiwaniu idealnego drzewka świątecznego.

Z nad oceanu udaliśmy się do zupełnie innej krainy... Regionu Araucania. Region ten słynie z araukarii(Araukaria Chilijska), niesamowitych drzew, które rosną tylko w tej części świata, powyżej 1000 metrów. Mają łuski zamiast liści czy igieł i wyglądają jak gigantyczne parasole. Rosną bardzo wolno i najstarsze okazy mają grubo ponad 1000 lat. Mamy zwariowane święta, niech będą zwariowane choinki!




Przejechaliśmy ok 200 km autobusem na wschód, do doliny centralnej omijając niezbyt ciekawy i górzysty teren. Z miasta Victoria ruszyliśmy dalej rowerami. Nieopodal przespaliśmy się na podwórku u pana sprzedającego wiejskie sery. Stamtąd jeden dzień drogi dzielił nas od Curaucatin, miasta gdzie mieszkali nasi kolejni gospodarze na WarmShowers - Pascal i Viviana, razem z trójką dzieci. Pascal jest francuzem, który studiował w Santiago, skąd pochodzi Viviana. Postanowili się osiedlić w Curaucatin, ponieważ spodobało im się to miejsce gdy odwiedzili je podczas swojej podróży. Przemierzyli drogę z Santiago do Punta Arenas... pieszo! Zajęło im to 9 miesięcy. Poniżej zdjęcie okładki wydrukowanego dziennika tej podróży.



Curacautin to małe miasteczko, jest w nim parę hosteli, ale turystów tu o tej porze roku jak na lekarstwo. Stanowi jednak dobry punt wypadowy do dwóch parków narodowych: Lonquimay i Conguillio. Stamtąd wybraliśmy się do gorących źródeł, znajdujących się w hotelu w głębi sąsiedniej doliny. Co prawda hotel spłonął w latach 40-tych, termy zarosły lasem, a droga do nich nie jest banalna, a cały teren to ogrodzona własność prywatna, ale my się przygód nie boimy! Udało nam się odjechać z urokliwego wodospadu, przejechać do doliny szutrową drogą z podjazdami, sforsować płotek z drutu kolczastego, spotkać parę kochanków bez ubrania, pokonać kolejny duży podjazd szutrową drogą i ... tyle! Szukaliśmy chwile drogi do basenów, ale nie udało się szybko jej znaleźć. Było już późno, od domu dzieliły nas kolejne kilometry szutru i podjazdy i było za późno na przekraczanie rzek i szukanie basenów, zwłaszcza, że w międzyczasie prawie zjadły nas wielkie końskie muchy. Musieliśmy podjąć decyzję o odwrocie. Do Curaucatin  i tak dotarliśmy przed 22.
Następnie odpoczywaliśmy dwa dni spędzając miłe wieczory z gospodarzami.




Jak poczuliśmy się gotowi ruszyliśmy do parku narodowego Conguillio. Zaplanowaliśmy przejazd przez środek parku ciekawą, ale wymagającą trasą. Centralnym puntem parku jest jezioro u stóp wulkanu Llaima, udało nam się dojechać tam pokonując między innymi 800m podjazdu po szutrze.





Sam park to niesamowite miejsce. Jedno z najpiękniejszych jakie widzieliśmy w życiu. Podobno Patagonia jest najbardziej spektakularnym miejscem w Chile, ale ciężko w to uwierzyć po tym co widzieliśmy. Piękne góry, rwące strumienie rzeźbiące głębokie kaniony, ośnieżone szczyty wulkanów, z których kiedyś wypłyneły strumienie lawy i zastygając  stworzyły ogromne pola chaotycznych skał, które wbijają się klinem między prastary las araukarii. Miejsca tak magiczne, że zamiast robić normalne zdjęcia zaczęliśmy używać różnych efektów.


Llaima to jeden najaktywniejszych wulkanów w Chile. Ostatnia erupcja miała miejsce w latach 2008 i 2009. Na wielkich polach zastygłej lawy widać dokładnie te najciemniejsze fragmenty, które  pochodzą z tej erupcji. Wulkan jest objęty systemem czujników, które całą dobę monitorują jego aktywność. Dzięki temu o erupcji wiadomo z wyprzedzeniem i można ewakuować Park Narodowy i okoliczne miasta.  Przynajmniej mieliśmy taką nadzieje...



Kolejnego dnia po przyjeździe do parku poszliśmy na wycieczkę na stok wulkanu Sierra Nevada. Nie szliśmy na szczyt bo są tam lodowce(Wschodni i Południowy) i potrzeba dodatkowego sprzętu. My mieliśmy tylko górskie buty i bambusowe kije, które wzięliśmy ze stosu leżącego przy wejściu na szlak (w lesie do 1600 m rosną bambusy). Trasa była przepiękna...







Chcieliśmy wejść na grań, myśleliśmy że może da się ominąć jęzory Lodowca Południowego idąc po skałach, ale się nie dało. Więc szliśmy po lodowcu, niczym Zaruski w Tatrach 100 lat temu posługując się bambusowymi kijami.


Problem był taki że nasze kijki były dosyć cienkie i nie miały żelaznego podkucia, więc gdy stromizna zaczęła przekraczać 30 stopni, a lodowiec miał już kilka metrów grubości  zawróciliśmy.

Następnego dnia opuściliśmy park, zjeżdżając w dól do miejscowości Melipeuco. Po drodze odwiedzając wodospady i dwa jeziora. Jedno jezioro jest szczególnie godne uwagi, powstało 320 lat temu w wyniku zablokowania przez lawę odpływu rzeki. Woda jest w nim bardzo czysta, wręcz krystaliczna. W jeziorze utknęły drzewa rosnące w tym miejscu.







Pojechaliśmy do Melipeuco bo chcieliśmy wejść na wulkan Sollipulli. Znaleźliśmy camping, rozłożyliśmy namiot i zerwała się wielka ulewa. Nic nie wskazywało na to, że przestanie padać w ciągu paru godzin. Właścicielka zaproponowała nam przeniesienie się do altanki, którą wynajmuje na imprezy okolicznościowe, co było bardzo miłe. Potem ku naszemu zdumieniu rozpaliła nam w kominku, dzięki czemu spędziliśmy romantyczny wieczór siedząc przed kominkiem z kieliszkiem wina...  Spaliśmy na podłodze na naszych matach pod ciepłym piecem.
Następnego dnia wybraliśmy się na wulkan, sprawa nie była prosta. Musieliśmy przejechać 26km na rowerach w tym połowę po szutrze, 600 m podjazdu a później jeszcze 1100m pieszo do góry szlakiem i wrócić. Musimy się przyznać, że udało się zrealizować plan dzięki strażnikowi parku który podwiózł nas oszczędzając 400m podjazdu rowerowego, a później nas zwiózł bo i tak wracał  do domu. Trochę nam tym skórę uratował bo chyba byśmy przed północą nie wrócili. Szlak nie był trudny, typowe podejście na wulkan.



Krater wulkanu robi ogromne wrażenie, ma średnicę 4-5 kilometrów i jest cały wypełniony olbrzymim lodowcem, który w najgłębszym miejscu ma grubość 650m i jest najgrubszym lodowcem na tej szerokości geograficznej. Wybuch tego wulkanu byłby katastrofalny w skutkach.







Podczas tych paru dni w dwóch parkach spotkaliśmy bardzo dużo rowerzystów, dwie pary i jednego samotnego Włocha, chyba to znak że zbliżamy się do mekki rowerzystów :) Poniżej na zdjęciu Niemka i Anglik, ten ostatni zmierzający przez obie Ameryki do Alaski... z gitarą :-)


Święta postanowiliśmy spędzić w hostelu w Pucon. Przejechaliśmy 140 km, spędziliśmy noc na malowniczej dzikiej plaży nad jeziorem Villarica, w mieście Villarica, u stóp wulkanu Villarica. Do Pucon uciekliśmy bo jest mniejsze, tańsze i chcemy stąd skoczyć na termy i zobaczyć wodospady. W wigilie poszliśmy się wykąpać w jeziorze, gdzie woda była dużo cieplejsza niż w oceanie. Na kolacje usmażyliśmy rybę, mieliśmy ciasto i pomarańcze. Jak na podróż rowerową całkiem tradycyjna wigilia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz