piątek, 16 grudnia 2016

Santiago de Chile - czyli trafiliśmy do wielkiego młynka

Stolica Chile ma prawie 7mln mieszkańców (4 razy więcej niż Warszawa). Jest to jedyna stolica na planie naszego wyjazdu i największe miasto jaki planujemy odwiedzić, nie licząc tego że spędzimy parę godzin w Buenos Aires.

Pierwsze wrażenie było takie że ludzie są wszędzie, wysypują się z każdego kąta, chodniki są przepełnione, masa wylewa się na ścieżkę rowerową i nie da się przejechać, dźwięk dzwonka rowerowego, a Dagmary jest dosyć głośny, jest totalnie ignorowany, więc rób sobie rowerzysto co chcesz ale nie przejedziesz. A ulubionym zajęciem młodych ludzi w tym mieście jest wylegiwanie się w parkach i manifestowanie miłości. Może to kwestia tego że jest tu wiosna, a i parki mają bardzo ładne.
Potem dowiedzieliśmy się, że ścieżka rowerowa, która jechaliśmy jest wyśmiewana przez rowerzystów z Santiago, bo ledwo da się nią jeździć. Dowiedzieliśmy się też, że namiętne całowanie się na leżąco w parkach to narodowy sport Chilijczyków i wszyscy na to zwracają uwagę.
Znaleźliśmy informacje w przewodniku, że jest tu mało bezdomnych, niestety musimy to totalnie zdementować. Jest ich tu bardzo dużo i bardzo często unosi się ich zapach. Albo autor przewodnika miał coś innego na myśli albo przez parę lat się musiało coś dużo zmienić (przewodnik który mamy był wydany w 2010 roku), za to jest stosunkowo mało, jak na Amerykę Południową, bezdomnych psów, które zresztą zdążyliśmy już polubić. Musi istnieć zależność miedzy liczbą jednych i drugich.
Mają tu rzekę Mapocho, przepływa przez centrum miasta. Zdecydowanie najbrzydsza rzeka jaka można sobie wyobrazić. Ma błotno-gliniano-czerwony kolor.
Bardzo nam się podobało położenie miasta, prawie ze wszystkich stron otaczają go, Andy ale tylko jak jest po deszczu to je widać bo inaczej chowają się za ścianą smogu. Miasto jest w dolinie, więc trudno tutaj walczyć ze smogiem.




W Santiago spędziliśmy tydzień. Nie mieliśmy szczególnej chęci na zobaczenie wszystkich atrakcji, bo aż tak nas to nie interesuje, a poza tym chcieliśmy też trochę odpocząć. Wybraliśmy się na wzgórze Santa Lucia na piechotę i  na San Cristobal na rowerze, bardzo nam się podobały obydwa te miejsca, bardzo zielone z niesamowitą panoramą miasta. Pierwszy park jest bardzo stary, zadbany, z mnóstwem kwiatów, fontann i rzeźb. Drugi to dosyć niemała góra  z kolejką linową na szczyt i ogromnym parkiem. Przeszliśmy też spacer najważniejszymi punktami miasta razem z Free Walking Tour (czyli spacer z przewodnikiem za napiwki). Tym razem przewodnik był bardzo fajny i bardzo nam się podobało. Byliśmy dwa razy w Muzeum Bellas Artes. Bardzo nas zajęła wystawa fotografii z początku XX wieku przedstawiająca plemiona z Ziemi Ognistej, które jeszcze wtedy miały mały kontakt z cywilizacją oraz wystawa barwnych gobelinów.

Nie mogło nas też zabraknąć w najlepszej lodziarni w mieście! Tradycyjnie odwiedziliśmy Mercado Central, bo zawsze jak jest targ to musimy się wybrać. W Santiago jest kilka głównych targów. Mercado Central to wielki targ z rybami i owocami morza a także mnóstwem restauracyjek serwujących potrawy z produktów sprzedawanych na targu. Zjedliśmy paila marina, tradycyjną zupę z małży i innych owoców morza.Drugi targ to La Vega, czyli łąka - bardziej zielony :) Spróbowaliśmy też Chilijskiego Pisco Sour, słyszeliśmy o wojnie Peruwiańsko-Chilijskiej o ten trunek wielokrotnie i zdecydowanie stoimy po stronie Peruwiańskiej, ich było dużo smaczniejsze.

Dużo słyszeliśmy wcześniej, że w tym mieście jest bardzo niebezpiecznie z powodu kieszonkowców i dlatego plecak trzeba trzymać z przodu. I faktycznie, podczas spaceru zatłoczoną ulicą niedaleko głównego placu, kieszonkowiec chciał wyciągnąć Szymonowi portfel z kieszeni. Gdyby Szymon nie wyczuł, że ktoś dotyka mu kieszeni, bylibyśmy teraz na garnuszku ambasady, bo była tam nasza ostatnia karta bankomatowa. Wiele razy też ludzie zwracali nam uwagę, żeby schować aparat, bo wyrwą. Ale ostatecznie udało się bez strat.




Fajnym doświadczeniem było poznać dzięki WarmShowers mieszkańców Santiago: Miguela  oraz Josefinę(czytaj Hosefinę) i Federico. U Miguela mieszkaliśmy w samym centrum, w wieżowcu na 21 piętrze, co było wygodne, bo mieliśmy dosyć blisko na basen - na 22 piętro. Miguel jest studentem z Wenezueli i planuje za kilka miesięcy podróż do Europy związaną ze studiami, ale bierze też rower. Razem z Miguelem kupiliśmy na targu dwukilogramową rybę z oceanu i urządziliśmy niezła ucztę.



Josefina i Federico częstowali nasz bardzo ciekawymi rzeczami - deserem z lukumy i chilijską papayą w zalewie, która różni się od papai tropikalnej tym, że nie można jej jeść ani dotykać na surowo, bo zawiera enzym parzący skórę. Oboje mają ciekawe zajęcia, Josefina jest architektem i zajmuje się tworzeniem miniaturowych modeli (tak, one ciągle istnieją) budynków, osiedli, parków. Federico jest socjologiem i zajmuje się mediacjami między inwestorami chcącymi zbudować np. zaporę lub fabrykę a mieszkańcami danego terenu.

Z Santiago postanowiliśmy wyjechać autobusem, żeby oszczędzić sobie przedzierania się przez miasto, a ponieważ wszyscy mówili nam, żeby jechać od razu na południe, bo tam jest najładniej, pojechaliśmy do Conception. Ale o tym w następnym odcinku...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz