niedziela, 4 grudnia 2016

Na drugą stronę Andów

Postanowiliśmy tą drogę pokonać rowerem, rozważany plan autobusu upadł bo na pewno byłby drogi, a poza tym parę osób powiedziało, że droga jest ładna. Ładna, tylko nie łatwa. Niby podjazdu jest 2400m i to na ponad 200km, ale jak się okazało przewyższeń do pokonania było dużo więcej. Dlaczego? Bo droga ma bardzo dużo małych zjazdów i podjazdów.











Dodatkowo, jak się okazało w miarę zbliżania się do głównej grani pojawia się silny wiatr, wiejący od oceanu, czyli nam w twarz. Jak się dowiedzieliśmy od Bruna, pracującego w ośrodku narciarskim i hostelu w Puente del Inca, ten wiatr wieje codziennie, zaczyna się koło 14 i wieje do samego wieczora. Przy takim wietrze, gdy było lekko w dół, musieliśmy pedałować żeby powoli jechać tam gdzie jechalibyśmy 20km/h bez pedałowania...
Mieliśmy też wielu kolegów, dużo tirów trąbiło na nas, pozdrawiało, nawet jeden nakarmił Dagmarę pierogami. Pozostałe tiry próbowały nas rozjechać, ale my się nie dawaliśmy.
Za to wszelkie trudy rekompensują widoki! Poza paroma małymi miejscowościami są tylko góry, góry, góry, rzeki i jezioro. Przez ok. 200 km trasy jechaliśmy cały czas przez góry, z tego przez ok. 60 km oglądaliśmy majestatyczne pięcio i sześciotysięczniki. Jest tak pięknie, że stwierdziliśmy, że trzeba będzie kiedyś tu wrócić. Natomiast pomysł przejechania tej drogi autobusem był strasznie głupi.








Na wysokości 3200 m.n.p.m, nieopodal nas leżał jeszcze śnieg. Tutaj droga kończy się 3-kilometrowym tunelem, przez który ze względów bezpieczeństwa pracownicy tunelu przewożą rowerzystów autem.



Jest jeszcze stara, szutrowa droga, przez przełęcz na 3800, ale już nie mieliśmy na to sił ani zapasów, a jedzenie wysoko w górach było dosyć drogie.
Po drugiej stronie czekała na nas kontrola graniczna, a potem zjazd. Niestety na zjeździe też był silny wiatr, który momentami targał nami jak ?? O ile podjazd był rozłożony w czasie, to zaraz na początku zjazdu pokonywało się stromy, 1000-metrowy próg z 30 numerowanymi zakrętami.



Zjazd, pomimo wiatru zajął nam tylko poł dnia. Zakończył się w miejscowości Los Andes, gdzie znowu byliśmy w innym świecie, w którym pływaliśmy w basenie wśród palm, kwitnących oleandrów i drzew z pomarańczami.



1 komentarz: