wtorek, 6 grudnia 2016

Mieliśmy iść na Aconcague! ...ale doszliśmy tylko do tablicy z cennikiem

Za próbę wejścia na szczyt trzeba zapłacić 1000 dolarów od osoby. Ale tak naprawdę nie moglibyśmy atakować tej góry, raz że nasz sprzęt jest innego kalibru, dwa że trzeba na to poświęcić ponad 20 dni, a poza tym już na 6-tysięczniki nie chodzimy. Sama góra należy do Korony Ziemi i jest najwyższym szczytem na planecie poza Himalajami i chętnych nie brakuje.
Urządziliśmy sobie za to spacer doliną Horcones, czyli pierwszym etapem szlaku na Aconcague. Zapłaciliśmy za wejście ok 5zł/os, a było bardzo pięknie! Szliśmy i powtarzaliśmy sobie, że widoki mamy jak z pocztówki! Przez całą długość szlaku było widać pokrytą lodowcami południową ścianę majestatycznego prawie siedmiotysięcznika. Na szlaku są jeziorka, oddalone ok 20 min od wejścia do parku. Spotkaliśmy kuropatwy, kaczki i dużo małych ptaków, bardzo oswojonych z bliskością człowieka. Ku naszemu zaskoczeniu było tam bardzo mało turystów, może dlatego że sezon się jeszcze nie rozpoczął. Szlak kończy się na moście na Rio Horcones, dalej za tą cenę wejścia nie ma. Po drodze spotkaliśmy paru turystów wybierających się wyżej i muły. Nad naszymi głowami kursował helikopter, wwożący zaopatrzenie do obozów. My cieszyliśmy się pięknymi widokami, świetnym widokiem na Aconcague i odpoczywaliśmy od rowerów, prostując nogi.








Zatrzymaliśmy się w klimatycznym hostelu w Puente del Inca, po powrocie z Horcones postanowiliśmy odpocząć do końca dnia, bo wcześniej niż zwykle zaczął się popołudniowy wiatr, poza tym były to ostatnie chwile spędzone w Argentynie, bo 15 km dalej (+500m do góry) jest przejście graniczne z Chile. Hostel jak z bajki kolejowej, położony w dawnym budynku stacji obok starych torów linii Ferrocarril Transandino, nawet miał magiczną krainę którą sami sobie znaleźliśmy, czyli ogromna hale gdzie kiedyś naprawiano pociągi, a teraz muszą się odbywać niezłe imprezy. Obok jest też naturalny most skalny utworzony z kolorowych skał.










 Gdy wybieraliśmy się w stronę Chile, w Puente de Inca przypałętał się do nas pies. Dość duży, czarny trochę chyba miał z Labradora. Na początku było zabawnie z nim jechać, bo bardzo nas pilnował. Ale po paru przejechanych kilometrach zaczęliśmy się o niego obawiać, chcieliśmy go przekupić wodą i szybko zjechać ale nie udało się go pozbyć. Towarzyszył nam przez kilka godzin, całą drogę do las Cuevas! Po drodze jakimś cudem pokonał dosyć długi tunel, nie dając się rozjechać. W sumie mogliśmy mu przyczepić czołówkę... Na ostatnie 3 kilometry trasy, jak wyjadaliśmy resztki jedzenia przyłączył się drugi pies i zaczęliśmy się śmiać że do Ushuai będziemy mieli już całą watachę. Jak my czekaliśmy na transfer przez tunel, psy sobie gdzieś poszły razem, nie mieliśmy okazji się z nimi pożegnać. Pewnie zbiegną za jakimiś rowerzystami jadącymi w przeciwną stronę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz