poniedziałek, 2 stycznia 2017

Valdivia, ale co dalej?




 Znaleźliśmy się w tym mieście trochę przypadkiem. Chcieliśmy jechać autobusem z krainy jezior do Puerto Montt ale okazało się, że nie ma bezpośredniego połączenia. Poza tym dowiedzieliśmy się, że Valvidia jest dużo ładniejsza i ciekawsza niż Puerto Montt. Stwierdziliśmy więc, że lepiej odpocząć tutaj, niż od razu ruszać w dalszą drogę. Musieliśmy też zrobić zakupy i odwiedzić serwis rowerowy. Rozpoczęliśmy nierówną walkę z pedałami w rowerze Dagmary. Nie chcą się odkręcić (poddali się w 3 serwisach). Nie jest nam to niezbędne teraz, ale za 3 miesiące jeśli rower będzie chciał wrócić z nami do Polski to pedały muszą dać się odkręcić.


Valdivia okazała się być inna niż do tej pory odwiedzane przez nas miasta. Leży u zbiegu trzech rzek, ok 15km od oceanu. Z jednej strony jest w głębi lądu, ale z drugiej ma morski charakter, wpływają tu duże morskie statki, a w rzekach są przypływy i odpływy. Ma nawet 100 letnie budynki (!) i wiele ładnych budowli z drewna. Miast jest dużo starsze, założone w 1552 przez okrutnego konkwistadora Pedro de Valdivia, jako jedno z pierwszych w Chile. Sam Valdivia nie długo cieszył się ze swojego dzieła, gdyż zaledwie rok później, indianie odpłacili za jego okrucieństwo według różnych wersji wlewając mu do ust roztopione złoto, zjadając jego bijące serce, wbijając go na pal, oraz robiąc z jego czaszki naczynie do chichy.
Jadąc wzdłuż deptaka poczuliśmy zapach ryb, gdy a po chwili okazało się że to ogromny lew morski wygrzewa się na słońcu przy nabrzeżu. Ktoś akurat chciał zwodować łódkę i byliśmy świadkami zabawnej sceny jak samochód trąbi na leniwego olbrzyma i spycha go do wody.

Chwile później wylądowaliśmy na głównym targu. Targu o wielu twarzach, zlokalizowany między ulicą a rzeką. Popołudniami można tam kupić tylko pamiątki i domowe desery. W ciągu dnia, po lewej stronie(od ulicy) można kupić wiejskie sery, miód i owoce, a po prawej stronie (od rzeki) sprzedawane są ryby i owoce morza. Na miejscu się je patroszy, a niepotrzebne szczątki wyrzuca za siebie w stronę rzeki, gdzie zajmują się nimi ptaki i właśnie lwy morskie, które bujają się na pływającej platformie zajmując się głównie przepychankami lub wygrzewają się na betonie, czekając aż głowa ryby spadnie z nieba. I faktycznie co chwile jakaś spada.




Spędziliśmy tutaj kilka odpoczynkowych dni w tym sylwestra, robiąc z tej okazji sangrię z owocami. W Chile sylwester to niezbyt huczne wydarzenie, widzieliśmy tylko pojedyncze  fajerwerki. Statek zacumowany obok naszego campingu o godzinie 12 odpalił syrenę, która skutecznie zagłuszyła niemrawe fajerwerki.



 


Po tym odpoczynku ruszamy na kolejny wymagający odcinek: Carretera Austral to marzenie rowerzystów z całego świata. Budowana przez kilkadziesiąt lat, najdłuższy jej odcinek powstał podczas rządów Augusta Pinocheta, dyktatora Chile. Miał on przejąc władzę tylko na rok lub dwa, żeby uratować państwo. Ale jak uzyskał już pełnie władzy, nie chciał jej oddać i rządził przez 25 lat. Droga wiedzie przez odludne tereny samego południa Chile: góry, fiordy, wśród parków narodowych i lodowców. W kilku miejscach trzeba korzystać z promów, czasami jest asfalt, czasami nie.  Po drodze jest tylko jedno prawdziwe miasto, a sama droga kończy się w Villa O'Higgins, czyli właściwie we wsi na końcu świata. 
Dla nas oznacza to koniec opalania się, kompania w jeziorach, gotowania wielkich obiadów i korzystania z gościnności Chilijczyków u których spędziliśmy połowę noclegów z ostatniego miesiąca. Ruszamy w trasę!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz