środa, 11 stycznia 2017

Przepiękny granit i przepaskudne błoto, czyli dolina Cochamó

Zanim ruszyliśmy na Carretera Austral, postanowiliśmy wybrać się na parę dni do doliny Cochamó. To miejsce polecał nam poznany parę dni wcześniej Vicente, kolega naszej gospodyni z WS. Vicent jest wspinaczem i jeździ ze swoją dziewczyną po Ameryce Południowej samochodem spełniającym funkcje domu i wielkiej szpejarni* :-) Wręcz mówił, że jest to obowiązkowy punkt naszej wycieczki, i że koniecznie musimy tam jechać. Co prawda było to w środku gęsto zakrapianej imprezy, ale przekonał nas. Długo się zastanawialiśmy jak to zrobić. Można się tam dostać rowerem z Carretera Austral, ale główna droga prowadzi tam z Puerto Montt. Rowery zostawiliśmy więc na balkonie w tymże mieście, spakowaliśmy plecaki i pobiegliśmy na autobus.
Wysiedliśmy z autobusu w małej miejscowości Cochamo. Po drodze się okazało że musimy mieć rezerwacje campingu żeby wejść do doliny (Ach, Chilijczycy i ich fantazja!). Musieliśmy wpisać się do rejestru i w siąpiącym deszczu ruszyliśmy na szlak w kierunku doliny. Opis trasy mówi, że zajmuje on 4 do 6h. Po jakimś czasie już wiedzieliśmy skąd ta rozbieżność.  Minęliśmy strumień i grupkę dziewczyn które miały problem z jego sforsowaniem. Później zaczęła się zabawa na dobre! Czyli brodzenie w błocie po kostki. Szlak był totalnie rozdeptany. Cały czas padało, a kilka dni wcześniej też było deszczowych. Często trzeba było szukać obejścia żeby nie utknąć w breji(błoto+końskie łajno) po kolana.  Zastanawialiśmy się dlaczego szlak jest taki kiepski, i doszliśmy do wniosku, że za sprawą płynącej wody lub kopyt koni które transportują zaopatrzenie i bagaże turystom a czasami ich samych. Na szlaku powstały wąskie kaniony do 2 metrów głębokości. Czasami z powodu błota i wody na ich dnie, trzeba było się wspinać żeby parę metrów dalej znów zejść. Wyglądaliśmy niezbyt dobrze, pomimo wysokich butów i spodni przeciwdeszczowych. Ale humor poprawiało nam obserwowanie niektórych chilijczyków w półbutach i różowych skarpetkach, umazanych po kolana. Nam pokonanie drogi zajęło 6,5h, na szczęście tutaj ciemno się robi teraz ok 22. Camping leżał po drugiej stronie rzeki i okazało się, że jest przed nami jeszcze jedna przygoda, przeprawienie się za pomocą małego wagonika zawieszonego na stalowej linie, a zasilanego siłą grawitacji i bicepsów. Dagmara powiedziała że do tego czegoś nie wsiądzie bo się boi!- ale udało się ją przekonać.
 
Na campingu nie było prądu, zasięgu, wifi, żadnego sklepu ani ciepłej wody. Była wiata z ogniskiem, trawa, drzewa, konie i piękne widoki, w sumie bardzo fajne miejsce, gdyby nie to, że my nie przygotowaliśmy się do tak spartańskich warunków, a cały następny dzień lało. 
 
 
Następnego dnia suszyliśmy buty przy ognisku, niektórzy je sobie nawet przypalili, rozładowywaliśmy komputer(wzięliśmy komputer żeby oglądać filmy w razie złej pogody, przecież na pewno będzie prąd...) a jak trochę mniej padało to poszliśmy na spacer nad rzekę.
Wiedziemy że kolejnego dnia ma już nie padać i z niecierpliwością czekaliśmy na ten dzień. Od samego rana świeciło słońce. Postanowiliśmy się wybrać na szczyt ArcoIris**, jeden z wierzchołków górujących nad doliną. Jeden z najtrudniejszych szlaków trekkingowych na jakich byliśmy. Na początku było dosyć strome podejście lasem, później wspinaczka po korzeniach drzew i wtedy pojawiły się pierwsze liny pomocnicze na naszej drodze. Były też granitowe strome płyty z wielką lufą pod nogami, myśleliśmy sobie że gdybyśmy byli w Europie, to ktoś by z tego zrobił piękną Via Ferrate. Na punkcie widokowym zrobiliśmy odpoczynek i poszliśmy w stronę szczytu, wielkimi skałami z niesamowitym tarciem, czasami wręcz wspinając się, szlak w skali UIAA jest wyceniany na 2. Do szczytu niestety zabrakło jakieś 50 metrów, było dużo śniegu i bezpiecznej drogi nie widzieliśmy, wspinaczka po skałach przestała być fajna w momencie gdy trzeba było odgrzebywać chwyty ze śniegu. Kopczyki z kamieni wskazujące drogę zostały schowane gdzieś dawno pod śniegiem, a czas nam się kończył.  Ale nie żałujemy tej decyzji.
Następnego dnia wybraliśmy się do największej atrakcji nie-wspinaczkowej. Pokonując rzekę w sandałach i z bambusem w ręku, poszliśmy do zjeżdżalni! Zjeżdżalnie są w środku lasu nad rzeką. Skały w kształcie obłych brzuszków Buddy po których da się zjechać i skończyć w wodzie. W Refugio jest tylko informacja żeby uważać na siebie, bo było wiele wypadków a jest ciężko z pomocą na tym końcu świata. Szymon oczywiście nie mógł się powstrzymać, chociaż rzeka była lodowata.
Bardzo nam się podobało w dolinie Cochamó i dolina wszystko, to było warte brodzenia ponad 6 godzin w błocie. Myśleliśmy żeby zostać dłużej ale nie mieliśmy jedzenia. W drodze powrotnej szlak był trochę lepszej jakości, poziom wody obniżył się o parę centymetrów, a błoto trochę podeschło, szło się lepiej, a droga zajęła nam już tylko 4,5h.
*szpejarnia-magazyn sprzętu wspinaczkowego
**Arcoiris z hiszp. znaczy tęcza, w drodze powrotnej mieliśmy całą tęcze.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz