sobota, 12 listopada 2016

U stóp wulkanów, czyli jajka w sakwach


Ruszyliśmy z Sajama, gdzie zabawiliśmy trochę dłużej niż planowaliśmy, ale za to odpoczęliśmy od rowerów. Nasza droga wiodła na południe wzdłuż granicy pomiędzy Chile i Boliwią na której piętrzy się szereg wulkanów: Pomerape i Parinacota, Quisiquisini, Acotango.
 

Cel naszej trasy to miasteczko Sabaya, znajdujące się za wulkanem Pumire. Pierwsze 15 km jechaliśmy po asfalcie, w tym połowa z tego wzdłuż sznura stojących tirów, czekających w kolejce do granicy, a pozostałe 175 km to szuter, tarka, piach, czyli co droga przyniesie. Tym razem mieliśmy opis z internetu od rowerzystów, który przejechali tą trasę sześć lat temu, więc teoretycznie widzieliśmy gdzie można się spodziewać sklepu, a gdzie piachu, chociaż z tym ostatnim bywało różnie i na koniec wiedzieliśmy już, że "droga trochę piaszczysta, ale do przejechania" oznacza wykańczające pchanie z prędkością 3 km/h.




Po drodze mijaliśmy tylko małe wsie i z zakupami nie było łatwo, nawet jeżeli we wsi był sklep. Z poprzedniego odcinka wiedzieliśmy że z owocami i warzywami jest ciężko, w końcu to pustynia. Następnie skończył się ser, bo to pora sucha. Kolejny, bolesnym ciosem był brak chleba. Bywały wsie, w których nie było po prostu nic do kupienia, oprócz stałych punktów, które trzymały nas przy życiu: ryby w puszkach, jajka i ciastka. W jednym sklepie, który był równocześnie sypialną, dwoje starszych ludzi przeliczyło swoje zapasy i dopiero wtedy mogli nam sprzedać odrobinę chleba i jedna paczkę makaronu. Tuńczyk z makaronem to stałe menu na kolacje, na szczęście sos Aji z Peru reanimuje jego smak. W ciągu dnia, jeśli nie było chleba zostawały gotowane poprzedniego dnia jajka i ciastka. Czasami zdarzało się, że można było kupić gotowany posiłek,  z czego zawsze korzystaliśmy bo cenowo wychodziło niewiele drożej niż robienie zakupów(5-8 zł za posiłek). Np. w Julo, Pani w sklepie powiedziała, że jeśli chcemy może w ciągu 20 minut nam ugotować. Zrobiła się z tego ponad godzina, a ponieważ zbliżał się zachód słońca, zaczęliśmy się zastanawiać nad noclegiem w tej wsi, zamiast w namiocie, bo i tak daleko byśmy już nie zajechali. Zapytaliśmy ile by kosztował nocleg w pomieszczeniu obok sklepu gdzie jedliśmy(klepisko na podłodze, bez łóżek i łazienki) i okazało się, że 25 boliviano od osoby, jakieś 14 zł, czyli tyle co nocleg w Sajama, w dwuosobowym pokoju z łazienką! Próbowaliśmy targować się, argumentując że ta cena to absurd. Poza tym tłumaczyliśmy że nasz budżet na tym etapie to 40 boliviano na 2 osoby (czyli jakieś 11 zł/osobę/dzień - mało, bo przez prawie miesiąc na naszej pustynnej trasie nie ma bankomatu). Na to ona powiedziała, że za takie pieniądze nie da się przeżyć, i że skasować nas po 25 to jak "wyrwać włos z sierści kota" i dla zobrazowania swoich słów chwyciła włos na grzbiecie małej lamy, którą właśnie karmiła z butelki dla niemowląt.  Wtedy zrozumieliśmy, że chyba specjalnie tak długo ten obiad się gotował i że to nie była zwykła kobieta z wiejskiego sklepu, tylko Chytra Baba z Julo! Oczywiście odmówiliśmy i rozbiliśmy namiot nieopodal wsi. Był to bardzo bezpieczny nocleg, bo wieczór odwiedzili nas przejeżdżający obok żołnierze z mieszczącej się we wsi przygranicznej jednostki wojskowej. Gdy okazało się, że jesteśmy turystami z Polski, a nie chilijskimi szpiegami przeprosili za najście i życzyli dobrej nocy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz