niedziela, 27 listopada 2016

Przez Argentynę

Po Dolinie Księżycowej zmieniliśmy trochę planowaną trasę, żeby pojechać do Jachal, gdzie znaleźliśmy nocleg na Warmshowers (strona internetowa społeczności podróżujących rowerzystów). W okolicy miasteczka można zwiedzać zabytkowe młyny z XIX wieku, niektóre z nich ciągle są sprawne. My natomiast woleliśmy spać do 11 i jeść lody. Odpoczynek nam się należał, poprzedniego dnia, żeby dojechać na nocleg ustanowiliśmy nowy rekord trasy - 136 km!
Lodziarnie tutaj to bardzo ważny punkt na mapie każdego miasta i miasteczka, z rozwiniętą infrastrukturą polew i posypek, sprzedają lody na wagę w kubłach do 1 kg. Podczas siesty to czasami jedyne otwarte miejsce. Po przyjeździe z Boliwii ciągle się przestawiamy na inny sposób funkcjonowania. Tam po 18 robiło się ciemno, zimno i życie zamierało, tymczasem tutaj niektóre sklepy są otwarte po południu miedzy 18-22, a w środku dnia otwarte są głównie restauracje i kawiarnie.
W Jachal zostaliśmy ugoszczeni przez Iana i jego żonę. Ich dom wydał nam się bardzo bogaty (ciepła woda w kranie, ogród z trawnikiem, pralka, lodówka, kryształy w kredensie, salon itp.), to szok kulturowy po poprzednich krajach. Zostaliśmy też zaproszeni na rodzinny obiad. To zupełnie inny rodzaj gościnności niż w Boliwii. Innym razem, gdy szukaliśmy miejsca na namiot w zaludnionym terenie i pytaliśmy o możliwość rozbicia namiotu w przydomowym ogrodzie, nie tylko nikt nas nie przepędził a ludzie byli bardzo mili. Starszy pan cały czas powtarzał że nie mamy za co dziękować.
W San Juan zatrzymaliśmy się w hostelu, ale już nieopodal Mendoza kolejny nocleg na Warmshowers mieliśmy u Gabi i Jacoba(czytaj Hakoba), przemiłej młodej pary, mieszkającej w małym domku, w małym miasteczku. Jacob jest weterynarzem, a Gabi pracownikiem socjalnym. Gabi jeździ do pracy autem, a Jacob na koniu o imieniu Patas Negras. Na rowerach jeżdżą na wyprawy po Argentynie. Oprócz konia, w ich ogrodzie mieszka sfora psów, którym przewodzi trójnogi Pancho, króliki, kury i trochę komarów. Psy zajmują się wieczną wojną między sobą, którą przerywają gdy tylko ktoś wejdzie do ogrodu, żeby skakać się na niego, deptać i lizać go po stopach. "Pancho, no!" to najczęściej wypowiadane zdanie w ogrodzie.  Razem urządziliśmy wieczorem ucztę pizzową i spędziliśmy bardzo miło czas.
W samym Mendoza mieszkamy u lekko szalonego Enrique, artysty dorabiającego sobie innymi zajęciami. Enrique zna kilka kilka słów po polsku, za sprawą jego przyjaciółki z Polski - Doroty, która poznał gdzieś w trakcie swoich podróży. Na oknie jego domu przywitała nas urocza kartka "Witać Symon i Dagmara"!







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz