środa, 1 marca 2017

Patagonia i nasze szczęście do pogody


Po zakończeniu Carretera Austral odbyliśmy nie łatwą przeprawę do Argentyny. Najpierw prom przez jezioro O'Higgins, potem do przebycia odcinek 22km. Początek to podjazd kilkaset metrów szutrową drogą, ale z chwilą przekroczenia granicy przybrał postać typowego szlaku górskiego z rwącymi potokami i zwalonymi drzewami, gdyby nie obładowane rowery żaden problem! Potem nocleg przy Lago del Desierto, gdzie dostaliśmy pieczątki Argentyńskie do paszportów, a w gratisie był widok na Fitz Roya. Następnie prom przez jezioro, niestety nieprzyzwoicie drogi, a dalej już tylko 37km szutrową drogą i jesteśmy w El Chalten - "trekkingowej stolicy Argentyny"! Droga zajmuje 2 dni, ale poznaliśmy Polkę, której udało jej się zdążyć na prom o 17 i dojechać w 1,5 dnia, a obładowana była nieźle.



Wejście do Parku Los Glaciares jest darmowe. Wybraliśmy się na trekking Vuelta de Hemul, polecany przez naszych znajomych Justynę i Łukasza. Na ten szlak trzeba mieć pozwolenie które uzyskuje się w administracji, po okazaniu odpowiedniego ekwipunku (my musieliśmy pokazać uprzęże, mapę (papierową!-gwizdnęliśmy z campingu) i kuchenkę turystyczną. Procedura dość denerwująca, ale dzięki temu na tym szlaku było niewiele osób.  Szlak pokonuje się w 4 dni. Po drodzę przekracza się Paso del Viento, z przełęczy widać lodowiec Viedma, wielką bramę do prawie nieskończonej krainy lodu - Campo de Hielo Sur, robi wrażenie! W międzyczasie trzeba pokonać dwie tyrolki nad rzekami.












Później wybraliśmy się na dwa dni żeby zobaczyć najsłynniejsze szczyty. Już wcześniej dwa razy zmieniliśmy plany  powodu chmur. Szliśmy właśnie do Laguna de los Tres, ale spotkaliśmy naszego znajomego z Niemiec i po jego namowie uznaliśmy, że przez grubą mgłę i deszcz nie zobaczymy Fitz Roya, wiec zmieniliśmy plan po raz trzeci i  poszliśmy ścieżką bez szlaku do Laguna Sucia, gdzie lodowiec wpada do jeziora. Zmokliśmy bo zaczęło padać, droga nie był łatwa, ale widoki były i praktycznie żadnych turystów.
Następnego dnia wstaliśmy rano i okazało się, że nie ma żadnych chmur! Spaliśmy wtedy w górach nad Laguną Capri, i z naszego campingu widać było Fitz Roya! Wiec w 5 min spakowaliśmy plecaki i byliśmy gotowi na trekkingu, poszliśmy od razu pod Cerro Torre i  udało się! A ta góra słynie z tego, że często jest za chmurami, nasz kolega z Niemiec czekał 5 dni żeby ją zobaczyć! Na tym szlaku już turystów było sporo ale jakoś to przeżyliśmy. Jak zaczęliśmy wracać, ok 13, Cerro Torre już było za chmurami.






Z Chaletem przejechaliśmy do Calafate. Wszyscy tam jadą żeby zobaczyć Lodowiec Perito Moreno, jedną z największych atrakcji Argentyńskiej Patagonii.  W słoneczny dzień można zobaczyć wielkie kawały lodu wpadające z cielącego się lodowca do jeziora, przy akompaniamencie trzasków i huków.Jego najwyższa ściana ma wysokość 70m, ta na zdjęciu poniżej z odpadającym kawałem lodowca 50m.






Wróciliśmy do Chile, żeby zobaczyć Torres del Paine. Tutaj jest odwrotnie niż po drugiej stronie granicy, wejście do parku kosztuje 126zł/os, noclegi ok 60 zł/os i na nocleg na kempingu trzeba mieć rezerwacje. Dobrze, że camping przed parkiem nie wymagał rezerwacji, a był z niego dobry widok na skalne wieże, najlepszy o wschodzie słońca!
Żadnych machlojek z przeróbką to zdjęcie nie przeszło, zwykły tryb auto. Takie warunki Patagońskie.

Znowu mieliśmy szczęście do pogody, gdy przyjechaliśmy, góry były w chmurach, wyjeżdżaliśmy w deszczu, a gdy wybraliśmy się na całodniową wycieczkę na punkt widokowy, pogoda była idealna. Widoki były dobre, ale poczuliśmy się jak byśmy byli w Tatrach latem, stojąc w korku do zejścia...
Później zastanawialiśmy się jaką drogę wybrać żeby jechać dalej rowerem, był spory dylemat bo padał deszcz i mogliśmy jechać asfaltem albo trochę dłuższą drogą szutrową przez park. Jedzenia mieliśmy jak na lekarstwo ale zaryzykowaliśmy! Warto było,  powoli się rozpogadzało, droga była bardzo ładna, a widoki niesamowite. Ciekawostką było obserwowanie autokarów z turystami, z których ludzie robili zdjęcia przez okno nawet nie wysiadając na zewnątrz. Nasi znajomi którzy wyjechali przed 5 żeby nie płacić za wstęp spotkali nawet pumę.
















Po tych atrakcjach odwiedziliśmy obydwa miasta kontynentalnej części chilijskiego województwa Magellanes: Puerto Natales i Punta Arenas. Chociaż widać tutaj oznaki jesieni, gdy wjeżdżaliśmy do tego pierwszego nastał prawdziwie letni dzień, jak na tak wysunięte na południe miejsce. Wyszło słońce, słupki rtęci podskoczyły aż do osiemnastu stopni. W to upalne popołudnie miejscowi gromadnie poszli na lody. Mnóstwo dzieci w poszukiwaniu ochłody taplało się w fontannie na głównym placu. Tylko my i inni turyści dalej w kurtkach, bo ciągłe wiał lekki wiatr...
Na tym odcinku rowerowym rządzi właśnie wiatr. Jak wieje w plecy, prawie nie trzeba pedałować. Jak wieje z boku, niebezpiecznie zrzuca z roweru. Jak wieje w twarz, to płaski odcinek kosztuje tyle wysiłku co ostry podjazd. Mieliśmy chyba trochę szczęścia co do wiatru. Trochę było w plecy, a jak pokonywaliśmy najdłuższy odcinek na zachód, a właśnie z zachodu najczęściej wieje, to padał deszcz i nie wiało. Dwa razy wiało nam ostro w twarz, raz wymęczyliśmy 20 km i rozbiliśmy namiot pod osłoną kwatery drogowców (Vialidad). Drugi raz częściowo pchając rowery zatrzymaliśmy się w miasteczku żeby przeczekać wiatr i wyjechać wcześnie rano. Zwykle wczesny wyjazd gwarantował brak wiatru. Z wielką ulgą osiągnęliśmy najbardziej na zachód wysunięty punkt naszej trasy w Torres del Paine, a potem było już lekko.


Drzewa wskazują gdzie przeważnie tu wieje



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz