poniedziałek, 6 lutego 2017

Carretera Austral - druga połowa


W ostatnim odcinku śmialiśmy się z amerykanów jadących niby na  rowerach ale z autem. Teraz też się z nich pośmiejemy, tym razem podając przykłady osób, które przejechały Carretera Austral bez jadącego za nimi campera i służby. Otóż trasę tę przemierzała w tym roku para francuzów z trójką dzieci, najmłodsze mało 6 miesięcy, najstarsze 4 lata. Natomiast w zeszłym roku drogę nr 7 przejechało na rowerach trzech niepełnosprawnych Brytyjczyków jeden bez nóg, drugi bez ręki, a trzeci niewidomy. My nie spotkaliśmy tak spektakularnych rowerzystów, może poza  jedną parą z Francji na tandemie.

Druga połowa Carretery Austal minęła nam bardzo szybko. Zaczęliśmy od miłego spotkania dwóch rodaków, którzy przyłapali nas na podjadaniu czereśni z drzewa przy drodze. Było to bardzo owocne spotkanie bo my dowiedzieliśmy się od nich jak wygląda krzak El Calafate i że daje pyszne jagody, a oni dowiedzieli się od nas po co wieziemy 12 ugotowanych na twardo jaj (następnym razem jak ich spotkaliśmy też mieli w sakwach jajka na twardo) i z czego jest zrobione Membrillo (popularna tutaj marmolada z pigwy).
Jagody Calafate. Na śniadanie pyszne z polentą lub ryżem na mleku.
Później przyszedł czas na wielki podjazd, który zrobiliśmy z rozpędu w dniu w którym mieliśmy go nie robić, a nagrodą była piękna panorama z widokiem na postrzępioną niczym zamczysko Drakuli grań Cerro Castillo. Poszliśmy też na wycieczkę pod  szczyt i widok zapierał dech w piersiach. Dagmara nawet stwierdziła że jest to najładniejszy szczyt jaki do tej pory widziała, Szymon w tym samym czasie wyczytał że zdobyło go dopiero 6 zespołów i to dość nie dawno.






Następnie pożegnaliśmy się definitywnie z asfaltem co było dość przykre bo w tym samym czasie zaatakował nas czołowy wiatr, taki że momentami nie dało się prowadzić rowerów, doszły pagórki, a na deser przyszedł deszcz, którego końca nie było widać. Musimy się przyznać, że żeby przetrwać złapaliśmy stopa. Nie przyszło to łatwo, Szymon łapał dobre 30 min, dopiero Dagmarze się udało po 5 min bo kierowca myślał, że jest tylko Dagmara i dwa rowery. Skończyło się na tym że Szymon jechał na w ulewie na pace półcieżarówki trzymając rowery i próbując nie zamarznąć, uff przeżył!
Pewnego dnia urządziliśmy sobie dzień prawdziwego turysty. Najpierw wybraliśmy się na lodowiec. Odżałowaliśmy wielokrotność dziennego budżetu wyprawy i była to bardzo dobra decyzja. Widoki i wrażenia były niesamowite.




Mt San Valentin, najwyższy szczyt Patagonii, dobrze widoczny z lodowca Glaciar Exploradores.

Następnym punktem była wycieczka statkiem do "marmurowych katedr", albo byliśmy zmęczeni pięknymi widokami albo było to przereklamowane i podobało nam się dopiero pod koniec.


Następnie przyszły dobre czasy dla nas ze względu na pogodę i piękne widoki. Poprawiła się na parę dni na tyle że jechaliśmy w krótkich spodenkach i przypomnieliśmy sobie po co jest krem do opalania. A kurz którym zasypywały nas permanentnie samochody zmywaliśmy kąpiąc się w ultra czystych jeziorach, z wodą o temperaturze jakiś 12 stopni. To jest to co chyba lubimy w podróżowaniu najbardziej, sobie zrobić w gorący dzień godzinę albo dwie przerwy i wykąpać się a później na rowerze suszyć kąpielówki i jechać dalej.
Mieliśmy też okazje spać w wielkiej komunie rowerowej, łącznie 9 rowerów i 5 namiotów w małym zagajniku nieopodal rzeki. Każdy namiot z innego kraju. Wszyscy mieli nadzieje, że przetrwają nocny deszcz i udało się. Potem przyszedł poranny deszcz i niektórzy pojechali dalej, a niektórzy czekali na lepsze czasy.

Im dalej na południe tym mniej samochodów, domy i wsie są też coraz rzadziej. Na ostatni odcinek musieliśmy zrobić zapasy na 5 dni bez sklepu.
Będąc w takim miejscu, gdzie wokół pełno nienazwanych szczytów, postanowiliśmy pochodzić po górach bez szlaków i ścieżek. Jest to dużo trudniejsze, zwłaszcza tutaj, gdzie roślinność bywa bardzo gęsta i nie można iść lasem, bo jest on  bardzo gęsto podszyty. Za pierwszym razem przeprawialiśmy się przez strumienie, krzaki, skały i torfowiska, w których zapadało się niczym w puchowej pościeli, a które jakimś cudem zajmowały każde, najmniejsze nawet wypłaszczenie, chociażby na urwistej skarpie. Co prawda nie udało się zdobyć szczytu tysiąc metrów wyżej, ale po 2 godzinach walki dojście 60 m ponad dno doliny Rio Bravo to też jakiś sukces ;-) Za drugim razem, w innym miejscu, poszliśmy obok koryta strumienia, wzdłuż wodospadów i tym razem szło się dużo łatwej. Pewno moglibyśmy dojść aż do lodowca ale czasu gonił żeby jechać dalej.

Trochę z bólem żegnaliśmy się z Carreterą Austal bo nam się  bardzo podobało. Zaobserwowaliśmy pewną zmianę która nastąpiła w nas podczas tego etapu, wieczorem nie rozglądamy się za jakimś miejscem na namiot, rozglądamy się za miejscem z którego widok będzie najładniejszy. Przejechaliśmy jakieś 1100 km, z czego ok 2/3 bez asfaltu. Po drodze trzeba 5 razy przeprawialiśmy się promem, złapaliśmy 3 dziury w dętkach. Na Carretera jest mnóstwo podjazdów, ok  15.000m, odcinki po płaskim należą do rzadkości. Często jeździ się po pagórkach wzdłóż rzek lub jezior, są też większe przełęcze do pokonania,  najwyższy punkt był na ok 1100m.n.p.m. Droga zajęła nam 28 dni, większość nocy spaliśmy na dziko ale też dużo na kemingach, których tu nie brakuje. Pod koniec nie śpieszyliśmy się bo wiedzieliśmy że mamy dwa dni zapasu do promu, który odpływa 3 razy w tygodniu. Tęcze widzieliśmy 3 razy. Dagmarze wydarzył się też mały wypadek podczas jednego z licznych zjazdów po dziurawych kamienistych drogach, po którym została dziura w spodniach, kurtce, kolanie i łokciu...

Droga kończy się w Villa O'Higgins, miasteczku założonym w 1967 roku, do którego Carretera została doprowadzona w 2000 roku. Miała tu miejsce rywalizacji między Chile i Argentyną o teren w trakcie ustalania granic na tym odludziu i oba państwa zakładały wysunięte osady. W Villa O'Higgins drogą się kończy definitywnie. Na południu jest jezioro, na wschodzie góry, a za nimi Argentyna. Na zachodzie ogromny lodowiec Campo de Hielo Sur, a za nim ocean. Kto nie ma dobrych butów i plecaka, konia lub roweru musi wracać 200 km do Cochrane, kto ma może jechać dalej na południe!










1 komentarz:

  1. Mega wypas wpis. :) co za przygoda! Kiedy wracacie? Odwiedzić może trzeba.. Dawno nie byłem w polskim kapitulu.. Pozdrowienia ze Szkocji!

    OdpowiedzUsuń