byliśmy.
Na Ziemi Ognistej w dalszym ciągu musieliśmy walczyć z wiatrem, który wiał akurat inaczej niż pokazuje to drzewo... |
Ciekawa jest historia wyspy i ludów, któe ją zamieszkiwały. Selk'nam zamieszkiwali wnętrze wyspy i polowali na guanaco, a Yamana zamieszkiwali wybrzeża i małe wysepki i żyli na łodziach, na których utrzymywali płonący ogień. Chodzili oni w tym zimnym klimacie bez ubrań, owinięci w skóry zwierząt. Jeszcze w XIX wieku wytwarzali bardzo prymitywne narzędzia z kamienia, kości ryb czy ścięgien guanaco, nie umieli wytapiać metalu. W przeciągu stu lat od rozpoczęcia osadnictwa na wyspie praktycznie wymarli.
Pod koniec XIX w. nastąpiły czasy "gorączki złota", pobudowano wielkie kopalnie złota, wyspa się rozwijała, mieszkańcy w wolnej chwili grali w tenisa i uprawiali pikniki. Gorączka złota jak szybko się zaczęła tak jeszcze szybciej się skończyła. Miasteczko Provenir, niegdyś pełne życia (sądząc po starych zdjęciach w lokalnym muzeum), wygląda na wymarłe, poza godzinami w których przypływa prom z Punta Arenas.
Przejechaliśmy na wyspie jakieś 500 kilometrów. Prawie umarliśmy z zimna i z powodu nigdy nie kończącego się deszczu, czasami dodatkowo urozmaiconego wiatrem w twarz. Po stronie Chile drogi były szutrowe, a po Argentyńskieja asfalt. Północ wyspy to dość monotonny krajobraz, niewiele różniący się od stepowej pampy, natomiast na południo są drzewa i skaliste góry.
Po drodze odwiedziliśmy małą kolonie pingwinów królewskich. Pingwiny zaczęły przypływać w to miejsce kilka lat temu. Właściciele działki zwietrzyli interes i ustawili budkę z biletami. Pingwiny zostały zwolnione z opłaty 75 złotych, więc dalej tam urzędują, nie przejmując się oglądającymi je turystami. Część codziennie łowi ryby, podobno ponad 100 km od koloni, reszta czeka z dziećmi, które dwa miesiące wcześniej wykluły się z jajek.
Ostatnie dni tej wyprawy spędziliśmy w Ushuaia, najbardziej na południe wysuniętym mieście świata (wg Argentyny, Chile ma inną wersję). Właśnie tam, na końcu świata, po przejechaniu ok 6000 km kończymy naszą wyprawę.
W Ushuaia głównie chodziliśmy po górach, trochę zwiedzaliśmy i organizowaliśmy transport rowerów. Mieszkaliśmy u Mony Pomorsky, bardzo miłej kobiety, matki 6 dzieci, właścicielki 3 kotów i ok 5 psów. Mona ma polskie korzenie, stąd nazwisko. Przyjmuje ludzi na Coachsurfingu i jest zapaloną turystką - zna wszystkie szlaki w okolicy miasta, dzięki czemu byliśmy na dwóch bardzo ładnych jednodniowych wycieczkach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz