piątek, 17 marca 2017

O tym jak nie zamarźliśmy na Ziemi Ognistej


Tierra del Fuego to największa wyspa kontynentu. Jej nazwa brzmi tajemniczo i magicznie, wyspa jest położona daleko na południu i stanowy punkt wypadowy do podróży na Antarktykę. Wbrew pozorom nie jest to najbardziej odludne czy niedostępne miejsce Patagonii. Bardziej dzikie są tereny na południowym końcu Carretera Austral, czy tysiące niedostępnych wysp Chile na których nie
 byliśmy.


Na Ziemi Ognistej w dalszym ciągu musieliśmy walczyć z wiatrem, który wiał akurat inaczej niż pokazuje to drzewo...




Ciekawa jest historia wyspy i ludów, któe ją zamieszkiwały. Selk'nam zamieszkiwali wnętrze wyspy i polowali na guanaco, a Yamana zamieszkiwali wybrzeża i małe wysepki i żyli na łodziach, na których utrzymywali płonący ogień. Chodzili oni w tym zimnym klimacie bez ubrań, owinięci w skóry zwierząt. Jeszcze w XIX wieku wytwarzali bardzo prymitywne narzędzia z kamienia, kości ryb czy ścięgien guanaco, nie umieli wytapiać metalu. W przeciągu stu lat od rozpoczęcia osadnictwa na wyspie praktycznie wymarli.


Pod koniec XIX w. nastąpiły czasy "gorączki złota", pobudowano wielkie kopalnie złota, wyspa się rozwijała, mieszkańcy w wolnej chwili grali w tenisa i uprawiali pikniki. Gorączka złota jak szybko się zaczęła tak jeszcze szybciej się skończyła.  Miasteczko Provenir, niegdyś pełne życia (sądząc po starych zdjęciach w lokalnym muzeum), wygląda na wymarłe, poza godzinami w których przypływa prom z Punta Arenas.





Przejechaliśmy na wyspie jakieś 500 kilometrów. Prawie umarliśmy z zimna i z powodu nigdy nie kończącego się deszczu, czasami dodatkowo urozmaiconego wiatrem w twarz. Po stronie Chile drogi były szutrowe, a po Argentyńskieja asfalt. Północ wyspy to dość monotonny krajobraz, niewiele różniący się od stepowej pampy, natomiast na południo są drzewa i skaliste góry.










Po drodze odwiedziliśmy małą kolonie pingwinów królewskich. Pingwiny zaczęły przypływać w to miejsce kilka lat temu. Właściciele działki zwietrzyli interes i ustawili budkę z biletami. Pingwiny  zostały zwolnione z opłaty 75 złotych, więc dalej tam urzędują, nie przejmując się oglądającymi je turystami. Część codziennie łowi ryby, podobno ponad 100 km od koloni, reszta czeka z dziećmi, które dwa miesiące wcześniej wykluły się z jajek. 








Ostatnie dni tej wyprawy spędziliśmy w Ushuaia, najbardziej na południe wysuniętym mieście świata (wg Argentyny, Chile ma inną wersję). Właśnie tam, na końcu świata, po przejechaniu ok 6000 km kończymy naszą wyprawę.


W Ushuaia głównie chodziliśmy po górach, trochę zwiedzaliśmy i organizowaliśmy transport rowerów. Mieszkaliśmy u Mony Pomorsky, bardzo miłej kobiety, matki 6 dzieci, właścicielki 3 kotów i ok 5 psów. Mona ma polskie korzenie, stąd nazwisko. Przyjmuje ludzi na Coachsurfingu i jest zapaloną turystką - zna wszystkie szlaki w okolicy miasta, dzięki czemu byliśmy na dwóch bardzo ładnych jednodniowych wycieczkach.













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz