poniedziałek, 27 marca 2017

Nie każdy błądzi, kto wędruje.

Trochę refleksji i trochę podsumowań.

Refleksje:
Skończyliśmy podróż na końcu świata, ale czy to dla nas koniec świata? Wręcz przeciwnie, to początek czegoś nowego. Pomimo niezbyt ładnego przedwiośnia, które nas przywitało w ojczyźnie, nie wpadamy w depresję i wracamy powoli do życia. Nie żegnamy się definitywnie z podróżowaniem. To była największa przygoda naszego życia i zamierzamy dalej podróżować, także spodziewajcie się za parę lat nowej odsłony naszego bloga! Tymczasem planujemy raz na jakiś czas, gdzieś wyskoczyć i przewietrzyć rowery oraz wrzucić relacje z "małych" wycieczek na bloga.  Obiecujemy, też podzielić się z internetem filmikiem który zostanie zmontowany w przyszłości, materiału nagranego z wyprawy mamy bardzo dużo.

Podsumowania:

Gdzie spaliśmy?
hostele4525%
płatne kempingi3721%
Warmshowers i Coachsurfing (noclegi społecznościowe)2615%
na dziko(oraz piekarnia, dyskoteka, schrony i inne darmowe miejsca)6436%
inne (autobus, samolot)63%
178100%

Ile przejechaliśmy?
pokonany dystans5935km
czas jazdy (w godzinach)480h
średnia prędkość 12,32km/h
maksymalna prędkość71,21km/h
ilość dni rowerowych105dni
średnia ilość godzin jazdy podczas dni rowerowych4,57h

Gdzie podróżowaliśmy na rowerze?

https://drive.google.com/open?id=1DVFEM89AQPDbWNTSWKDFZkOhqTw&usp=sharing

Wydatki w podróży ze wszystkich etapów:
Etap i data zakończeniakoszt etapudługośćwydatki etpu na dzien
Peru,1 dzień Cuzco 5.102533,29514180,95
Boliwia Uyuni 12.112692,333969,03
Argentyna, Santiago 3.123188,520159,43
Chile, wyjazd z Valdivia 2.013930,55530131,02
przyjazd do Chalten,5.025152,41534151,54
warszawa, koniec, 17.035317,75540132,94

Sumując pozycje z powyższej tabelki otrzymujemy:
suma plnilość dniwydatki na dzień 2 oswydatki na dzień/os
22814,85177128,9064,45

Planowaliśmy zmieścić się w 120zł na dwie osoby ale komornik nas jeszcze nie ściga, więc tragedii nie ma. Przywieźliśmy nawet z powrotem parę dolarów schowanych na czarną godzinę i zapomnianych :)

Inne wydatki, liczby dla 2 osób:
- samoloty w obie strony 7250zł
- autobus powrotny z Niemiec do Warszawy 620zł
- ponad 2000zł na szczepienia i ubezpieczenia
- razem 12064,63.

Do tego wydatki na sprzęt i ubrania, ale cieżko powiedzieć w jakim stopniu dotyczy to wyprawy i jak się zużyło.


Czy było warto?

Jasne, że tak!









piątek, 17 marca 2017

O tym jak nie zamarźliśmy na Ziemi Ognistej


Tierra del Fuego to największa wyspa kontynentu. Jej nazwa brzmi tajemniczo i magicznie, wyspa jest położona daleko na południu i stanowy punkt wypadowy do podróży na Antarktykę. Wbrew pozorom nie jest to najbardziej odludne czy niedostępne miejsce Patagonii. Bardziej dzikie są tereny na południowym końcu Carretera Austral, czy tysiące niedostępnych wysp Chile na których nie
 byliśmy.


Na Ziemi Ognistej w dalszym ciągu musieliśmy walczyć z wiatrem, który wiał akurat inaczej niż pokazuje to drzewo...




Ciekawa jest historia wyspy i ludów, któe ją zamieszkiwały. Selk'nam zamieszkiwali wnętrze wyspy i polowali na guanaco, a Yamana zamieszkiwali wybrzeża i małe wysepki i żyli na łodziach, na których utrzymywali płonący ogień. Chodzili oni w tym zimnym klimacie bez ubrań, owinięci w skóry zwierząt. Jeszcze w XIX wieku wytwarzali bardzo prymitywne narzędzia z kamienia, kości ryb czy ścięgien guanaco, nie umieli wytapiać metalu. W przeciągu stu lat od rozpoczęcia osadnictwa na wyspie praktycznie wymarli.


Pod koniec XIX w. nastąpiły czasy "gorączki złota", pobudowano wielkie kopalnie złota, wyspa się rozwijała, mieszkańcy w wolnej chwili grali w tenisa i uprawiali pikniki. Gorączka złota jak szybko się zaczęła tak jeszcze szybciej się skończyła.  Miasteczko Provenir, niegdyś pełne życia (sądząc po starych zdjęciach w lokalnym muzeum), wygląda na wymarłe, poza godzinami w których przypływa prom z Punta Arenas.





Przejechaliśmy na wyspie jakieś 500 kilometrów. Prawie umarliśmy z zimna i z powodu nigdy nie kończącego się deszczu, czasami dodatkowo urozmaiconego wiatrem w twarz. Po stronie Chile drogi były szutrowe, a po Argentyńskieja asfalt. Północ wyspy to dość monotonny krajobraz, niewiele różniący się od stepowej pampy, natomiast na południo są drzewa i skaliste góry.










Po drodze odwiedziliśmy małą kolonie pingwinów królewskich. Pingwiny zaczęły przypływać w to miejsce kilka lat temu. Właściciele działki zwietrzyli interes i ustawili budkę z biletami. Pingwiny  zostały zwolnione z opłaty 75 złotych, więc dalej tam urzędują, nie przejmując się oglądającymi je turystami. Część codziennie łowi ryby, podobno ponad 100 km od koloni, reszta czeka z dziećmi, które dwa miesiące wcześniej wykluły się z jajek. 








Ostatnie dni tej wyprawy spędziliśmy w Ushuaia, najbardziej na południe wysuniętym mieście świata (wg Argentyny, Chile ma inną wersję). Właśnie tam, na końcu świata, po przejechaniu ok 6000 km kończymy naszą wyprawę.


W Ushuaia głównie chodziliśmy po górach, trochę zwiedzaliśmy i organizowaliśmy transport rowerów. Mieszkaliśmy u Mony Pomorsky, bardzo miłej kobiety, matki 6 dzieci, właścicielki 3 kotów i ok 5 psów. Mona ma polskie korzenie, stąd nazwisko. Przyjmuje ludzi na Coachsurfingu i jest zapaloną turystką - zna wszystkie szlaki w okolicy miasta, dzięki czemu byliśmy na dwóch bardzo ładnych jednodniowych wycieczkach.













środa, 15 marca 2017

Hejterski post o Argentynie i Chile

Spędziliśmy dużo czasu w tych krajach i oczywiście podobało nam się bardzo i tylko czasami zgrzytamy zębami, ale jednak zdarza się nam.  Na tej wyprawie są dwa rodzaje krajów: te w których nie ma nic, ale da się załatwić wszystko i te w których jest wszystko, ale nie da się załatwić nic.

Dlatego wylewamy poniżej morze hejtu! 

Pieczywo: Oni to nazywają mianem "pan", co słowniki tłumaczą jako chleb. Niestety wkradł się błąd w tłumaczeniu. W Chile to podłe białe bułki nad którymi się ktoś znęcał widelcem. Czasami po dwóch dniach smakują kiepsko nie mówiąc o starszych. Mieszkający w Patagonii Polak twierdził, że po 4 godzinach od kupienia nie nadają się już do jedzenia. My czasami musieliśmy jeść 4-dniowe. Droższe bułki integral, czyli tzw. "razowe" to nieudana parodia razowego pieczywa, która u kilkodniowego tyrysty wywoła tylko zażenowanie, ale już dietetyka wpędziłaby w poważną traumę. Są jaśniejsze niż grahamki. W Argentynie nie jest wiele lepiej, ale tutaj bułki bardziej przypominają bagietki.


Płoty Setki kilometrów nieużytków, jałowych pastwisk i lasów MUSZĄ być ogrodzone. Jak właściciel nie zagrodzi kawałka pastwiska, gdzie w promieniu 20 km nie ma żadnej krowy nie mówiąc o cywilizacji to nie przeżyje faktu, że ktoś mógły przecież wtargnąć na jego ziemie i poprzestawiać kamienie, albo co gorsza wejść do lasu i połamać patyki. Dlatego stawia się setki kilometrów drutu kolczastego, czasami z tabliczkami "Nie wchodzić". Po co?? Po to żeby dzikie zwierzęta umierały wisząc na tych płotach? -widzieliśmy dwa takie przypadki! Wiadomo, że do Ameryki Południowej wyemigrowało dużo nazistów po wojnie, ale czy to powód, żeby upodabniać Chile i Argentynę do obozu koncentracyjnego?? Słyszeliśmy o rowerzyście, który podróżował ze szczypcami do cięcia drutu. My nie mieliśmy nigdy potrzeby forsować drutów, chyba żeby zrobić jakieś zdjęcie, ale przecież jak ktoś chce się włamać to i tak przeskoczy taki śmieszny płotek.

Ceny wejśc do parków i innych atracji wielokronie wyższe dla obcokrajowców niż Chiljczyków/Arg np. lodowiec Perito Moreno dla nas kosztował 300 ARS, dla Argentyńczyków 40. To nie są kraje trzeciego świata, ludzie tu zarabiają tyle albo więcej niż w Polsce. A możę jednak są? Park Narodowy to nie instytucja, która ma generować zysk! 120zł, za 1 dzień w Torres Del Paine to żenada! "Park narodowy" przez który przewalają się dziesiątki autokarów dziennie, z terenem prywatnym w środku i wielkimi hotelami.

Ludzie-automaty którzy tylko potrafią sprzedawać bilety i mówić "nie można" - "no esta habilitado". Odnosi się to na przykład do próby zostawiania bagaży w parkach narodowych czy ochroniaży w supermarketach jak chcemy zostawlić gdzieś bezpiecznie rowery, lub do strażników parku którzy nie wpuszczą bez papierowej mapy.

Notoryczne jeżdżenie samochodami. Mamy wielkie sczęście mając rowery, bo bez samochodu tutaj nie można zrobić nic. Natomiast  samochodem trzeba dojechać wszędzie, żeby odwiedzić park narodowy, trzeba mieć samochód i trzeba dojechać w środek parku. Tam zatrzymać się na jakimś punkcie widokowym i wysiąść, ale nie na długo, bo trzeba szybko wrócić do auta. Totalnym przegięciem jest park Valle de la Luna, gdzie głowny szlak trzeba zwiedzać samochodem. Nie można pieszo, nie można rowerem (patrz punkt wyżej), trzeba samochodem.

Lotnisko Jorge Newbery w Buenos Aires
. Nie ma przechowalni bagażu. Była, ale jest zamknięta. Nie ma żadnej alternatywy na czas zamknięcia przechowalni. Informacja lotniska tłumaczy że na lotnisku brakuje miejsca więc nic się nie da zrobić. Nie brakuje na dziesiątki pustych sklepów i knajp. Linie lotnicze nie przyjmują bagaży więcej niż 3 godziny przed odlotem - ponieważ na lotnisku brak miejsca. Masz przesiadkę 20 godzin - zwiedzaj z bagażem!

środa, 1 marca 2017

Patagonia i nasze szczęście do pogody


Po zakończeniu Carretera Austral odbyliśmy nie łatwą przeprawę do Argentyny. Najpierw prom przez jezioro O'Higgins, potem do przebycia odcinek 22km. Początek to podjazd kilkaset metrów szutrową drogą, ale z chwilą przekroczenia granicy przybrał postać typowego szlaku górskiego z rwącymi potokami i zwalonymi drzewami, gdyby nie obładowane rowery żaden problem! Potem nocleg przy Lago del Desierto, gdzie dostaliśmy pieczątki Argentyńskie do paszportów, a w gratisie był widok na Fitz Roya. Następnie prom przez jezioro, niestety nieprzyzwoicie drogi, a dalej już tylko 37km szutrową drogą i jesteśmy w El Chalten - "trekkingowej stolicy Argentyny"! Droga zajmuje 2 dni, ale poznaliśmy Polkę, której udało jej się zdążyć na prom o 17 i dojechać w 1,5 dnia, a obładowana była nieźle.



Wejście do Parku Los Glaciares jest darmowe. Wybraliśmy się na trekking Vuelta de Hemul, polecany przez naszych znajomych Justynę i Łukasza. Na ten szlak trzeba mieć pozwolenie które uzyskuje się w administracji, po okazaniu odpowiedniego ekwipunku (my musieliśmy pokazać uprzęże, mapę (papierową!-gwizdnęliśmy z campingu) i kuchenkę turystyczną. Procedura dość denerwująca, ale dzięki temu na tym szlaku było niewiele osób.  Szlak pokonuje się w 4 dni. Po drodzę przekracza się Paso del Viento, z przełęczy widać lodowiec Viedma, wielką bramę do prawie nieskończonej krainy lodu - Campo de Hielo Sur, robi wrażenie! W międzyczasie trzeba pokonać dwie tyrolki nad rzekami.












Później wybraliśmy się na dwa dni żeby zobaczyć najsłynniejsze szczyty. Już wcześniej dwa razy zmieniliśmy plany  powodu chmur. Szliśmy właśnie do Laguna de los Tres, ale spotkaliśmy naszego znajomego z Niemiec i po jego namowie uznaliśmy, że przez grubą mgłę i deszcz nie zobaczymy Fitz Roya, wiec zmieniliśmy plan po raz trzeci i  poszliśmy ścieżką bez szlaku do Laguna Sucia, gdzie lodowiec wpada do jeziora. Zmokliśmy bo zaczęło padać, droga nie był łatwa, ale widoki były i praktycznie żadnych turystów.
Następnego dnia wstaliśmy rano i okazało się, że nie ma żadnych chmur! Spaliśmy wtedy w górach nad Laguną Capri, i z naszego campingu widać było Fitz Roya! Wiec w 5 min spakowaliśmy plecaki i byliśmy gotowi na trekkingu, poszliśmy od razu pod Cerro Torre i  udało się! A ta góra słynie z tego, że często jest za chmurami, nasz kolega z Niemiec czekał 5 dni żeby ją zobaczyć! Na tym szlaku już turystów było sporo ale jakoś to przeżyliśmy. Jak zaczęliśmy wracać, ok 13, Cerro Torre już było za chmurami.






Z Chaletem przejechaliśmy do Calafate. Wszyscy tam jadą żeby zobaczyć Lodowiec Perito Moreno, jedną z największych atrakcji Argentyńskiej Patagonii.  W słoneczny dzień można zobaczyć wielkie kawały lodu wpadające z cielącego się lodowca do jeziora, przy akompaniamencie trzasków i huków.Jego najwyższa ściana ma wysokość 70m, ta na zdjęciu poniżej z odpadającym kawałem lodowca 50m.






Wróciliśmy do Chile, żeby zobaczyć Torres del Paine. Tutaj jest odwrotnie niż po drugiej stronie granicy, wejście do parku kosztuje 126zł/os, noclegi ok 60 zł/os i na nocleg na kempingu trzeba mieć rezerwacje. Dobrze, że camping przed parkiem nie wymagał rezerwacji, a był z niego dobry widok na skalne wieże, najlepszy o wschodzie słońca!
Żadnych machlojek z przeróbką to zdjęcie nie przeszło, zwykły tryb auto. Takie warunki Patagońskie.

Znowu mieliśmy szczęście do pogody, gdy przyjechaliśmy, góry były w chmurach, wyjeżdżaliśmy w deszczu, a gdy wybraliśmy się na całodniową wycieczkę na punkt widokowy, pogoda była idealna. Widoki były dobre, ale poczuliśmy się jak byśmy byli w Tatrach latem, stojąc w korku do zejścia...
Później zastanawialiśmy się jaką drogę wybrać żeby jechać dalej rowerem, był spory dylemat bo padał deszcz i mogliśmy jechać asfaltem albo trochę dłuższą drogą szutrową przez park. Jedzenia mieliśmy jak na lekarstwo ale zaryzykowaliśmy! Warto było,  powoli się rozpogadzało, droga była bardzo ładna, a widoki niesamowite. Ciekawostką było obserwowanie autokarów z turystami, z których ludzie robili zdjęcia przez okno nawet nie wysiadając na zewnątrz. Nasi znajomi którzy wyjechali przed 5 żeby nie płacić za wstęp spotkali nawet pumę.
















Po tych atrakcjach odwiedziliśmy obydwa miasta kontynentalnej części chilijskiego województwa Magellanes: Puerto Natales i Punta Arenas. Chociaż widać tutaj oznaki jesieni, gdy wjeżdżaliśmy do tego pierwszego nastał prawdziwie letni dzień, jak na tak wysunięte na południe miejsce. Wyszło słońce, słupki rtęci podskoczyły aż do osiemnastu stopni. W to upalne popołudnie miejscowi gromadnie poszli na lody. Mnóstwo dzieci w poszukiwaniu ochłody taplało się w fontannie na głównym placu. Tylko my i inni turyści dalej w kurtkach, bo ciągłe wiał lekki wiatr...
Na tym odcinku rowerowym rządzi właśnie wiatr. Jak wieje w plecy, prawie nie trzeba pedałować. Jak wieje z boku, niebezpiecznie zrzuca z roweru. Jak wieje w twarz, to płaski odcinek kosztuje tyle wysiłku co ostry podjazd. Mieliśmy chyba trochę szczęścia co do wiatru. Trochę było w plecy, a jak pokonywaliśmy najdłuższy odcinek na zachód, a właśnie z zachodu najczęściej wieje, to padał deszcz i nie wiało. Dwa razy wiało nam ostro w twarz, raz wymęczyliśmy 20 km i rozbiliśmy namiot pod osłoną kwatery drogowców (Vialidad). Drugi raz częściowo pchając rowery zatrzymaliśmy się w miasteczku żeby przeczekać wiatr i wyjechać wcześnie rano. Zwykle wczesny wyjazd gwarantował brak wiatru. Z wielką ulgą osiągnęliśmy najbardziej na zachód wysunięty punkt naszej trasy w Torres del Paine, a potem było już lekko.


Drzewa wskazują gdzie przeważnie tu wieje