Zanim ruszyliśmy na Carretera Austral, postanowiliśmy wybrać się na parę dni do doliny Cochamó. To miejsce polecał nam poznany parę dni wcześniej Vicente, kolega naszej gospodyni z WS. Vicent jest wspinaczem i jeździ ze swoją dziewczyną po Ameryce Południowej samochodem spełniającym funkcje domu i wielkiej szpejarni* :-) Wręcz mówił, że jest to obowiązkowy punkt naszej wycieczki, i że koniecznie musimy tam jechać. Co prawda było to w środku gęsto zakrapianej imprezy, ale przekonał nas. Długo się zastanawialiśmy jak to zrobić. Można się tam dostać rowerem z Carretera Austral, ale główna droga prowadzi tam z Puerto Montt. Rowery zostawiliśmy więc na balkonie w tymże mieście, spakowaliśmy plecaki i pobiegliśmy na autobus.
Wysiedliśmy z autobusu w małej miejscowości Cochamo. Po drodze się okazało że musimy mieć rezerwacje campingu żeby wejść do doliny (Ach, Chilijczycy i ich fantazja!). Musieliśmy wpisać się do rejestru i w siąpiącym deszczu ruszyliśmy na szlak w kierunku doliny. Opis trasy mówi, że zajmuje on 4 do 6h. Po jakimś czasie już wiedzieliśmy skąd ta rozbieżność. Minęliśmy strumień i grupkę dziewczyn które miały problem z jego sforsowaniem. Później zaczęła się zabawa na dobre! Czyli brodzenie w błocie po kostki. Szlak był totalnie rozdeptany. Cały czas padało, a kilka dni wcześniej też było deszczowych. Często trzeba było szukać obejścia żeby nie utknąć w breji(błoto+końskie łajno) po kolana. Zastanawialiśmy się dlaczego szlak jest taki kiepski, i doszliśmy do wniosku, że za sprawą płynącej wody lub kopyt koni które transportują zaopatrzenie i bagaże turystom a czasami ich samych. Na szlaku powstały wąskie kaniony do 2 metrów głębokości. Czasami z powodu błota i wody na ich dnie, trzeba było się wspinać żeby parę metrów dalej znów zejść. Wyglądaliśmy niezbyt dobrze, pomimo wysokich butów i spodni przeciwdeszczowych. Ale humor poprawiało nam obserwowanie niektórych chilijczyków w półbutach i różowych skarpetkach, umazanych po kolana. Nam pokonanie drogi zajęło 6,5h, na szczęście tutaj ciemno się robi teraz ok 22. Camping leżał po drugiej stronie rzeki i okazało się, że jest przed nami jeszcze jedna przygoda, przeprawienie się za pomocą małego wagonika zawieszonego na stalowej linie, a zasilanego siłą grawitacji i bicepsów. Dagmara powiedziała że do tego czegoś nie wsiądzie bo się boi!- ale udało się ją przekonać.
Na campingu nie było prądu, zasięgu, wifi, żadnego sklepu ani ciepłej wody. Była wiata z ogniskiem, trawa, drzewa, konie i piękne widoki, w sumie bardzo fajne miejsce, gdyby nie to, że my nie przygotowaliśmy się do tak spartańskich warunków, a cały następny dzień lało.
Następnego dnia suszyliśmy buty przy ognisku, niektórzy je sobie nawet przypalili, rozładowywaliśmy komputer(wzięliśmy komputer żeby oglądać filmy w razie złej pogody, przecież na pewno będzie prąd...) a jak trochę mniej padało to poszliśmy na spacer nad rzekę.
Wiedziemy że kolejnego dnia ma już nie padać i z niecierpliwością czekaliśmy na ten dzień. Od samego rana świeciło słońce. Postanowiliśmy się wybrać na szczyt ArcoIris**, jeden z wierzchołków górujących nad doliną. Jeden z najtrudniejszych szlaków trekkingowych na jakich byliśmy. Na początku było dosyć strome podejście lasem, później wspinaczka po korzeniach drzew i wtedy pojawiły się pierwsze liny pomocnicze na naszej drodze. Były też granitowe strome płyty z wielką lufą pod nogami, myśleliśmy sobie że gdybyśmy byli w Europie, to ktoś by z tego zrobił piękną Via Ferrate. Na punkcie widokowym zrobiliśmy odpoczynek i poszliśmy w stronę szczytu, wielkimi skałami z niesamowitym tarciem, czasami wręcz wspinając się, szlak w skali UIAA jest wyceniany na 2. Do szczytu niestety zabrakło jakieś 50 metrów, było dużo śniegu i bezpiecznej drogi nie widzieliśmy, wspinaczka po skałach przestała być fajna w momencie gdy trzeba było odgrzebywać chwyty ze śniegu. Kopczyki z kamieni wskazujące drogę zostały schowane gdzieś dawno pod śniegiem, a czas nam się kończył. Ale nie żałujemy tej decyzji.
Następnego dnia wybraliśmy się do największej atrakcji nie-wspinaczkowej. Pokonując rzekę w sandałach i z bambusem w ręku, poszliśmy do zjeżdżalni! Zjeżdżalnie są w środku lasu nad rzeką. Skały w kształcie obłych brzuszków Buddy po których da się zjechać i skończyć w wodzie. W Refugio jest tylko informacja żeby uważać na siebie, bo było wiele wypadków a jest ciężko z pomocą na tym końcu świata. Szymon oczywiście nie mógł się powstrzymać, chociaż rzeka była lodowata.
Bardzo nam się podobało w dolinie Cochamó i dolina wszystko, to było warte brodzenia ponad 6 godzin w błocie. Myśleliśmy żeby zostać dłużej ale nie mieliśmy jedzenia. W drodze powrotnej szlak był trochę lepszej jakości, poziom wody obniżył się o parę centymetrów, a błoto trochę podeschło, szło się lepiej, a droga zajęła nam już tylko 4,5h.
*szpejarnia-magazyn sprzętu wspinaczkowego
**Arcoiris z hiszp. znaczy tęcza, w drodze powrotnej mieliśmy całą tęcze.