sobota, 28 stycznia 2017

Ile wydajemy w Ameryce Południowej?

Wpis z innej beczki. Opiszemy tutaj ile kosztowała nas podróż do 2 stycznia, czyli do wyjazdu z Valdivia. Na koniec wyprawy napiszemy ile wyszło za wszystko i ile wydaliśmy na przygotowania.

Naszym założeniem było wydawać mniej więcej tyle ile w Polsce. Życie w mieście z wynajmem mieszkania to jakieś 3000 zł na miesiąc, żyjąc skromnie, ale już trochę lepiej niż w standardzie tak zwanym "studenckim". Przy dwóch osobach koszty się rozkładają. Założyliśmy 3600 zł/na miesiąc na 2 osoby, czyli 120 zł na dzień, nie licząc przygotowań i biletów lotniczych. I jak na razie się udaje! Szczegóły poniżej.


Etap i data zakończeniakoszt etapu(zł)długość(dni)wydatki etpu na dzien(zł)
Peru,1 dzień Cuzco 5.102533,29514180,9496429
Boliwia Uyuni 12.112692,333969,03410256
Argentyna, Santiago 3.123188,520159,425
Chile, wyjazd z Valdivia 2.013930,55530131,0185


W pierwszej części wydawaliśmy dużo, bo byliśmy nowi w Ameryce Południowej, byliśmy w szoku  i nie wiedzieliśmy jak oszczędzać. Poza tym była wycieczka do Machu Picchu, która kosztowała 600zł.
Drugi etap to Boliwia, żyliśmy za 35zł/os/dzień, nie do osiągnięcia dla nas w Polsce, dużo poniżej płacy minimalnej. Były to bardzo tanie kraje. Jak była taka możliwość zawsze jedliśmy obiad na straganie, opłacało się to bardziej niż gotowanie. Nie odmawialiśmy sobie świeżych soków, lodów, próbowania różnych potraw, atrakcji, wycieczek itp.
W Argentynie wydaliśmy dużo, bo już przestało być tanio i dużo kosztowały nas bilety autobusowe - 700 zł. Natomiast dużo spaliśmy na Warmshowers.
W Chile trochę wydaliśmy na autobusy, 6 razy wydaliśmy na noclegi w hostelach, które kosztowały niestety 60zł/os/noc. Ale poza tym spaliśmy dużo na Warmshowers i to uratowało budżet.
W Chile i Argentynie już bardziej oszczędzaliśmy, bo jest drożej niż w Polsce. Nie jadamy na mieście tylko gotujemy, noclegi są drogie, ale spaliśmy dużo na Warmshowers, co pozwoliło poznać mieszkańców tych krajów, ale też zaoszczędzić.

Średnia z tych etapów:

suma pln (zł)ilość dniwydatki na dzień(zł)
12344,68103119,8512621

czyli ciągle zgodnie z planem.  Teraz jesteśmy w Patagonii, jest tu bardzo surowo, wiele rzeczy trzeba sprowadzać z północy drogą morską i jest drogo. Pewno ze względu na to i różne atrakcje wydamy więcej, okaże się w następnych podsumowaniach, ale cóż, raz się żyje!

czwartek, 19 stycznia 2017

Carretera Austral - pierwsza połowa za nami!

Zaczęliśmy w sobotę po 17 i na dodatek w deszczu. Z pierwszego tygodnia dwa dni były bez deszczu. W drugim tygodniu lało trochę mniej. Droga nie jest łatwa. Prawie nie ma płaskich odcinków. Są podjazdy i zjazdy. Arytmetyka podpowiada że podjazdów i zjazdów jest tyle samo, ale czuje się, że podjazdów jest na pewno dużo dużo więcej! Asfalt był na połowie dotychczasowego dystansu. Szuter był zazwyczaj dobrej jakości poza paroma kilometrami dużych kamieni, bywa też ciężko jak mija nas dużo samochodów(turyści), jeśli akurat nie pada powstaje mgle z pyłu i nie da się jechać. Ale otuchy dodają piękne widoki i możliwość śmiania się z pary amerykanów, którzy chcą przemierzyć, jak podkreślają KAŻDY kilometr tej drogi, mając do dyspozycji tylko dwa rowery oraz vana z kierowcą który jak się zmęczą lub pada deszcz przyjeżdża po nich, a zanim dotrą na kemping gotuje im obiad. Mają pewnie ponad 50 lat ale to ich usprawiedliwiało tylko do momentu jak spotkany na drodze 60 latek na rowerze powiedział "widzieliście tych oszustów??".


Region na południe od Puerto Montt ma słabe połączenia z lądem, albo trzeba płynąć promem albo pokonać przełęcze i jechać przez Argentynę. Jedzenia tu mało i jest drogie. Dlatego Szymon od pewnego czasu łowi ryby w rzekach i morzu. Niestety czasu nie ma tak dużo, a te ryby jakieś niemrawe i jak na razie kończy się na tuńczyku z puszki i makaronie.
 
W Chaiten poszliśmy na wulkan o tej samej nazwie. Do 2008 roku miał wysokość 962, ale po wielkiej eksplozji  ma 1122 metry.  Podczas tej eksplozji uformował się nowy krater wewnątrz starego, zapadniętego. To najmłodsza góra jaką widzieliśmy! Chaiten całkowicie ewakuowane, zasypane popiołem i zalane powodzią, spowodowaną przez zablokowanie koryta rzeki lawą,  nie doszło do siebie jeszcze po tej eksplozji. Na pytanie o targ w mieście usłyszeliśmy że targ był, ale zanim wulkan wybuchł...

Po drodze przejeżdżaliśmy przez Park Narodowy Pumalin, gdzie rosną majestatyczne drzewa alerce.  Najstarsze z nich mają 2500 tysiąca lat. Starsze niż chrześcijaństwo.

Ventisquero Colgante to miejsce godne szczególnej uwagi. Otoczone skalistymi zboczami jezioro, gdzieś na szczycie wiszący lodowiec, z którego głębi wypływa rzeka spadająca huczącym wodospadem do jeziora. Niesamowicie spektakularny krajobraz.  "W tym widoku brakuje tylko tęczy i jednorożca", jak powiedział kiedyś Frederiko, nasz znajomy z Santiago.
Na drodze można spotkać więcej rowerzystów niż samochodów, dookoła małych miast wysypują się autostopowicze czyhający na okazje. Nie ma też problemów z campingiem na dziko, mimo wszędobylskich płotów jak się znajdzie kawałek płaskiej ziemi na namiot nawet widoczny z ulicy to nikt się nie zatrzymuje i nie przeszkadza, wszyscy wiedzą że jest tu więcej turystów niż mieszkańców. Jak do tej pory spotkaliśmy parę z Rumunii, Niemców, Amerykanów, Chińczyków, Francuzów, Chilijczyków(którzy uważają że campingi w ich kraju i jedzenie jest absurdalnie drogie). Tylko martwi nas trochę że nie spotkaliśmy żadnych rodaków. Chodzą o nas plotki wśród innych ekip rowerowych, że jesteśmy Polakami co się deszczu nie boją! :)
Czasami widoki są tak piękne że aż szkoda nam pedałować dalej...












środa, 11 stycznia 2017

Przepiękny granit i przepaskudne błoto, czyli dolina Cochamó

Zanim ruszyliśmy na Carretera Austral, postanowiliśmy wybrać się na parę dni do doliny Cochamó. To miejsce polecał nam poznany parę dni wcześniej Vicente, kolega naszej gospodyni z WS. Vicent jest wspinaczem i jeździ ze swoją dziewczyną po Ameryce Południowej samochodem spełniającym funkcje domu i wielkiej szpejarni* :-) Wręcz mówił, że jest to obowiązkowy punkt naszej wycieczki, i że koniecznie musimy tam jechać. Co prawda było to w środku gęsto zakrapianej imprezy, ale przekonał nas. Długo się zastanawialiśmy jak to zrobić. Można się tam dostać rowerem z Carretera Austral, ale główna droga prowadzi tam z Puerto Montt. Rowery zostawiliśmy więc na balkonie w tymże mieście, spakowaliśmy plecaki i pobiegliśmy na autobus.
Wysiedliśmy z autobusu w małej miejscowości Cochamo. Po drodze się okazało że musimy mieć rezerwacje campingu żeby wejść do doliny (Ach, Chilijczycy i ich fantazja!). Musieliśmy wpisać się do rejestru i w siąpiącym deszczu ruszyliśmy na szlak w kierunku doliny. Opis trasy mówi, że zajmuje on 4 do 6h. Po jakimś czasie już wiedzieliśmy skąd ta rozbieżność.  Minęliśmy strumień i grupkę dziewczyn które miały problem z jego sforsowaniem. Później zaczęła się zabawa na dobre! Czyli brodzenie w błocie po kostki. Szlak był totalnie rozdeptany. Cały czas padało, a kilka dni wcześniej też było deszczowych. Często trzeba było szukać obejścia żeby nie utknąć w breji(błoto+końskie łajno) po kolana.  Zastanawialiśmy się dlaczego szlak jest taki kiepski, i doszliśmy do wniosku, że za sprawą płynącej wody lub kopyt koni które transportują zaopatrzenie i bagaże turystom a czasami ich samych. Na szlaku powstały wąskie kaniony do 2 metrów głębokości. Czasami z powodu błota i wody na ich dnie, trzeba było się wspinać żeby parę metrów dalej znów zejść. Wyglądaliśmy niezbyt dobrze, pomimo wysokich butów i spodni przeciwdeszczowych. Ale humor poprawiało nam obserwowanie niektórych chilijczyków w półbutach i różowych skarpetkach, umazanych po kolana. Nam pokonanie drogi zajęło 6,5h, na szczęście tutaj ciemno się robi teraz ok 22. Camping leżał po drugiej stronie rzeki i okazało się, że jest przed nami jeszcze jedna przygoda, przeprawienie się za pomocą małego wagonika zawieszonego na stalowej linie, a zasilanego siłą grawitacji i bicepsów. Dagmara powiedziała że do tego czegoś nie wsiądzie bo się boi!- ale udało się ją przekonać.
 
Na campingu nie było prądu, zasięgu, wifi, żadnego sklepu ani ciepłej wody. Była wiata z ogniskiem, trawa, drzewa, konie i piękne widoki, w sumie bardzo fajne miejsce, gdyby nie to, że my nie przygotowaliśmy się do tak spartańskich warunków, a cały następny dzień lało. 
 
 
Następnego dnia suszyliśmy buty przy ognisku, niektórzy je sobie nawet przypalili, rozładowywaliśmy komputer(wzięliśmy komputer żeby oglądać filmy w razie złej pogody, przecież na pewno będzie prąd...) a jak trochę mniej padało to poszliśmy na spacer nad rzekę.
Wiedziemy że kolejnego dnia ma już nie padać i z niecierpliwością czekaliśmy na ten dzień. Od samego rana świeciło słońce. Postanowiliśmy się wybrać na szczyt ArcoIris**, jeden z wierzchołków górujących nad doliną. Jeden z najtrudniejszych szlaków trekkingowych na jakich byliśmy. Na początku było dosyć strome podejście lasem, później wspinaczka po korzeniach drzew i wtedy pojawiły się pierwsze liny pomocnicze na naszej drodze. Były też granitowe strome płyty z wielką lufą pod nogami, myśleliśmy sobie że gdybyśmy byli w Europie, to ktoś by z tego zrobił piękną Via Ferrate. Na punkcie widokowym zrobiliśmy odpoczynek i poszliśmy w stronę szczytu, wielkimi skałami z niesamowitym tarciem, czasami wręcz wspinając się, szlak w skali UIAA jest wyceniany na 2. Do szczytu niestety zabrakło jakieś 50 metrów, było dużo śniegu i bezpiecznej drogi nie widzieliśmy, wspinaczka po skałach przestała być fajna w momencie gdy trzeba było odgrzebywać chwyty ze śniegu. Kopczyki z kamieni wskazujące drogę zostały schowane gdzieś dawno pod śniegiem, a czas nam się kończył.  Ale nie żałujemy tej decyzji.
Następnego dnia wybraliśmy się do największej atrakcji nie-wspinaczkowej. Pokonując rzekę w sandałach i z bambusem w ręku, poszliśmy do zjeżdżalni! Zjeżdżalnie są w środku lasu nad rzeką. Skały w kształcie obłych brzuszków Buddy po których da się zjechać i skończyć w wodzie. W Refugio jest tylko informacja żeby uważać na siebie, bo było wiele wypadków a jest ciężko z pomocą na tym końcu świata. Szymon oczywiście nie mógł się powstrzymać, chociaż rzeka była lodowata.
Bardzo nam się podobało w dolinie Cochamó i dolina wszystko, to było warte brodzenia ponad 6 godzin w błocie. Myśleliśmy żeby zostać dłużej ale nie mieliśmy jedzenia. W drodze powrotnej szlak był trochę lepszej jakości, poziom wody obniżył się o parę centymetrów, a błoto trochę podeschło, szło się lepiej, a droga zajęła nam już tylko 4,5h.
*szpejarnia-magazyn sprzętu wspinaczkowego
**Arcoiris z hiszp. znaczy tęcza, w drodze powrotnej mieliśmy całą tęcze.
 

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Valdivia, ale co dalej?




 Znaleźliśmy się w tym mieście trochę przypadkiem. Chcieliśmy jechać autobusem z krainy jezior do Puerto Montt ale okazało się, że nie ma bezpośredniego połączenia. Poza tym dowiedzieliśmy się, że Valvidia jest dużo ładniejsza i ciekawsza niż Puerto Montt. Stwierdziliśmy więc, że lepiej odpocząć tutaj, niż od razu ruszać w dalszą drogę. Musieliśmy też zrobić zakupy i odwiedzić serwis rowerowy. Rozpoczęliśmy nierówną walkę z pedałami w rowerze Dagmary. Nie chcą się odkręcić (poddali się w 3 serwisach). Nie jest nam to niezbędne teraz, ale za 3 miesiące jeśli rower będzie chciał wrócić z nami do Polski to pedały muszą dać się odkręcić.


Valdivia okazała się być inna niż do tej pory odwiedzane przez nas miasta. Leży u zbiegu trzech rzek, ok 15km od oceanu. Z jednej strony jest w głębi lądu, ale z drugiej ma morski charakter, wpływają tu duże morskie statki, a w rzekach są przypływy i odpływy. Ma nawet 100 letnie budynki (!) i wiele ładnych budowli z drewna. Miast jest dużo starsze, założone w 1552 przez okrutnego konkwistadora Pedro de Valdivia, jako jedno z pierwszych w Chile. Sam Valdivia nie długo cieszył się ze swojego dzieła, gdyż zaledwie rok później, indianie odpłacili za jego okrucieństwo według różnych wersji wlewając mu do ust roztopione złoto, zjadając jego bijące serce, wbijając go na pal, oraz robiąc z jego czaszki naczynie do chichy.
Jadąc wzdłuż deptaka poczuliśmy zapach ryb, gdy a po chwili okazało się że to ogromny lew morski wygrzewa się na słońcu przy nabrzeżu. Ktoś akurat chciał zwodować łódkę i byliśmy świadkami zabawnej sceny jak samochód trąbi na leniwego olbrzyma i spycha go do wody.

Chwile później wylądowaliśmy na głównym targu. Targu o wielu twarzach, zlokalizowany między ulicą a rzeką. Popołudniami można tam kupić tylko pamiątki i domowe desery. W ciągu dnia, po lewej stronie(od ulicy) można kupić wiejskie sery, miód i owoce, a po prawej stronie (od rzeki) sprzedawane są ryby i owoce morza. Na miejscu się je patroszy, a niepotrzebne szczątki wyrzuca za siebie w stronę rzeki, gdzie zajmują się nimi ptaki i właśnie lwy morskie, które bujają się na pływającej platformie zajmując się głównie przepychankami lub wygrzewają się na betonie, czekając aż głowa ryby spadnie z nieba. I faktycznie co chwile jakaś spada.




Spędziliśmy tutaj kilka odpoczynkowych dni w tym sylwestra, robiąc z tej okazji sangrię z owocami. W Chile sylwester to niezbyt huczne wydarzenie, widzieliśmy tylko pojedyncze  fajerwerki. Statek zacumowany obok naszego campingu o godzinie 12 odpalił syrenę, która skutecznie zagłuszyła niemrawe fajerwerki.



 


Po tym odpoczynku ruszamy na kolejny wymagający odcinek: Carretera Austral to marzenie rowerzystów z całego świata. Budowana przez kilkadziesiąt lat, najdłuższy jej odcinek powstał podczas rządów Augusta Pinocheta, dyktatora Chile. Miał on przejąc władzę tylko na rok lub dwa, żeby uratować państwo. Ale jak uzyskał już pełnie władzy, nie chciał jej oddać i rządził przez 25 lat. Droga wiedzie przez odludne tereny samego południa Chile: góry, fiordy, wśród parków narodowych i lodowców. W kilku miejscach trzeba korzystać z promów, czasami jest asfalt, czasami nie.  Po drodze jest tylko jedno prawdziwe miasto, a sama droga kończy się w Villa O'Higgins, czyli właściwie we wsi na końcu świata. 
Dla nas oznacza to koniec opalania się, kompania w jeziorach, gotowania wielkich obiadów i korzystania z gościnności Chilijczyków u których spędziliśmy połowę noclegów z ostatniego miesiąca. Ruszamy w trasę!